Po niemalże dwudziestu latach jako ludzkość wkroczyliśmy niby w przyszłość, a jednak wciąż tkwimy głęboko w kapsułach maszyn, na dobre oddając się w ich objęcia. Transcendowanie na granicy świata doczesnego i wirtualnego stało się kolejnym krokiem na drodze ewolucji, który, można dziś przyznać, Wachowskie słusznie przewidziały. Stoimy więc w czasach, którym bliżej do stworzonej niegdyś futurystycznej wizji i raz jeszcze wkraczamy do świata Matrixa.
Wchodząc do ogarniętej przez mrok sali kinowej, nie miałem większych oczekiwań co do kolejnej filmowej rezurekcji – zapewne w wyniku buga, który wdarł się do ośrodka myślowego – zalecany reboot systemu.
Reboot – no właśnie! O tym przecież mowa. Przez ostatnie lata eksperci arkuszy kalkulacyjnych z Hollywood obliczyli, że wrzeszczące niegdyś z podniecenia dzieci stały się już pełnoprawnymi dorosłymi, a proporcjonalnie do ich wzrostu urosły im także portfele. Jako że najlepszym lekarstwem na nieśmiertelną chorobę kryzysu wieku średniego jest powrót do buzującej hormonami młodzieńczości, zapewne jesteście już w stanie dostrzec potencjalną symbiozę. Biznesowo nostalgiczna mieszanka na papierze często przyjmuje postać metody win-win, jednakże wszystko przemija gdy taśma filmowa zaczyna wirować w narzucany przez szpulę rytm. Tornado porywa pełne nadziei Dorotki i pozostawia je same sobie w krainie, która zdecydowanie nie jest Kansas.
Jako że wytyczona żółtą kostką ścieżka jest długa i pokrętna, w przeciwieństwie do ludzkiej cierpliwości, zdecydowałem się na zestawienie ze sobą trzech serii, które swoimi powrotami postawiły wszystkie szable na nostalgię. Jedna zagrała nam nią na nosie, druga zalotnie, lecz nieumiejętnie, mrugała szklanym okiem, zaś trzecia połechtała tam, gdzie lubimy najbardziej.
Kocham Gwiezdne Wojny. Jako dzieciak zagrywałem się z kuzynem w ich growe adaptacje lego, na pamięć znałem wszystkie filmy (tak, nawet Holiday Special), a na monologi Anakina o uporczywym piasku bez większego problemu przymykałem oko. Jak dziś pamiętam pierwszy teaser zwiastujący powrót marki pod epickim rzymskim znakiem opatrzonym tytułem Przebudzenie Mocy – sildenafil w czystej kinowej formie! Sam film, pomimo że do bólu zachowawczy, dostarczył mi tego, czego pragnąłem najbardziej – powrotu do tamtych dni i nocy, gdy otaczający świat rozmywał się, jak podczas podróży w nad-przestrzeń, pozostawiając tylko najczystsze emocje.
Problemem, z jakim borykały się Gwiezdne Wojny w dziedzinie nostalgicznego powrotu, jest fakt, iż postanowiły zostać kolejną trylogią. Była to trylogia nie byle jaka, ponieważ pozbawiona większego planu i spójności – czasem dobrym pisarzom to wychodzi, ale takowi najwyraźniej nie pracują dla LucasFilm. Bezpieczne i mało oryginalne Przebudzenie Mocy jakby nie patrzeć rozłożyło karty na planszy w całkiem inteligentny sposób. Starzy fani otrzymali bilet do wehikułu czasu, który przedstawił im znane wydarzenia w nowy, odpowiedni dla obecnej epoki sposób. Młodzi, dla których było to pierwsze zetknięcie się z serią, dostali smaczną pigułkę, zawierającą w sobie esencję tego, co w Gwiezdnych Wojnach najlepsze.
Rzeczywistym przebudzeniem była jednak premiera ósmego epizodu, Ostatni Jedi. Rian Johnson, jako reżyser zrobił to, co wychodzi mu najlepiej – zebrał znane w serii schematy, rozbił je, a następnie poprowadził serię w nowym kierunku, który zwiastował naprawdę ciekawe zakończenie trylogii. Na przekór nowemu porządkowi stanęli fani. Ci sami, którzy jeszcze niedawno zarzucali Przebudzeniu Mocy brak odwagi, szturmem podeszli do wszelkich elementów stanowiących novum dla serii. Oberwało się nawet kilku pozbawionym udźwiękowienia sekundom w przestrzeni kosmicznej. Okazało się, że w dłuższej mierze wciągana nostalgia niebezpiecznie uzależnia, zaburzając widzom percepcję, na skutek czego sami przestali wiedzieć, czego od ów filmów oczekują.
Szefostwo LucasFilm z największym uczuciem spojrzało więc na wyniki box office, bo kogo interesowałaby recenzje, i zdecydowało się na przywrócenie na stołek reżyserski J.J. Abramsa, który odpowiadał za sukces Przebudzenia Mocy. W ten sposób scenariusze na wielki finał trylogii poszły do kosza, a Abrams zdecydował, że ta stara, znana wszystkim nosom kreska, raz jeszcze uderzy tam, gdzie trzeba. Narodził się Skywalker, na pępkowe przybył od dawna niewidziany dziadek, a cała impreza pędziła na złamanie karku tak mocno, że trudno było tu za czymkolwiek nadążyć. Wątpliwej jakości produkt zdawał się polegać na słowach Antoine’go de Saint-Exupéry’ego: „Nostalgia to tęsknota nie wiadomo za czym”. Tej wolnej od mocy nocy, nieznany był większości powód, dlaczego właściwie zasiedliśmy w kinowych salach.
Skoro gwiazdy upadły z łoskotem na ziemię, zaczerpnijmy z ich resztek esencję science-fiction i przekujmy ją w Zmartwychwstanie.
Najnowszy Matrix to film równie udany, co zmarnowany. Otwierająca sekwencja, która sprawia że lateks znów jest cool, w parę minut skutecznie przywraca zatarte połączenia neuronowe. Następnie przychodzi pora na zapodanie narracji – i tutaj też sukces – zabawa w metaopowieść, wychodzącą nie tylko poza obszar poprzedniej trylogii, ale również sam proces produkcyjny i kulturową kultowość, zaskakuje i zwiastuje coś naprawdę świeżego. Na plus zasługują też wszelkie przebitki z poprzednich filmów, zestawiające się z aktualnymi wydarzeniami – interesujące to od strony podejścia do remake’owo sequel’owego tworu, za sprawą spójności z ogólną narracją serii. Nowi aktorzy tak samo spisują się w swoich rolach, wprowadzając drobne powiewy świeżości.
Moment, w którym film zaczyna się rozjeżdżać, następuje wraz z drugim aktem i trwa aż do napisów końcowych. Oglądając Matrix: Zmartwychwstania odniosłem wrażenie, że Wachowska być może i zapragnęła powstać z martwych, jednak nie podjęła decyzji czy zostać na ziemi, a może wzlecieć od razu ku niebiosom. Tenże rozkrok wynika prawdopodobnie z mieszanych opinii widzów, jakie wybrzmiały po premierze Matrix: Reaktywacja, który nadmiarem skupionych na filozofii wątków, zraził spore grono oczekujących od tej serii akcji najwyższych lotów.
Wachowska wytoczyła kurs na medianę pomiędzy jedynką a dwójką, tworząc w miejsce pełnoprawnego Matrixa 4 – Matrixa 1.5. Sceny akcji, pomimo że czasem bardzo udane, nie zapewniają podobnej świeżości i kreatywności co prekursor, a wątki starające poruszyć takie tematy jak jestestwo czy miejsce technologii we współczesnym świecie, zostają liźnięte zbyt słabo i nie przyprawiają naszych głów o zawroty, tak jak to powodował to Matrix: Reaktywacja w końcowej fazie filmu.
Na koniec zostawiłem film, który moim zdaniem, uraczył widzów najlepszym nostalgicznym hajem. Tak, tak, mowa o tym satysfakcjonującym wszystkich wielbicieli trójkątów – Spider-Man: Bez drogi do domu. Sony i Marvel jeszcze nigdy wcześniej nie wytoczyli równie mocnych dział, ogarniających swym zasięgiem trzy, jeszcze nie tak dawno temu, osobne uniwersa. Będąc w pełni szczerym, kampania marketingowa oparta przede wszystkim na kontrolowanych wyciekach i stopniowe teasowanie powracających złoczyńców nie nastrajało mnie pozytywnie. Prawdopodobnie nauczony powrotem pewnego dziadka w IX epizodzie Gwiezdnych Wojen, stałem się widzem odrobinę ostrożniejszym, ale tylko odrobinę, w końcu jak można nie być podekscytowanym na wieść o powrocie bohaterów dzieciństwa.
Spider-Man wygrał z poprzednio przytoczonymi filmami charakterem, jaki ów nostalgia w nim pełniła. Owszem, wątek powracających postaci traktować należy jako kręgosłup całej opowieści, jednakże wszelki znane ścieżki należy mimo wszystko traktować jako dodatek do samodzielnego, mającego pomysł na siebie filmu. Dawne postaci zostały potraktowane na nowo, mało tego, twórcy podjęli się naprawy toczących ich character-arców bolączek, tworząc przy tym nowe konstrukcje wizualno-narracyjne
Sercem najnowszego Spider-Mana, jak wiadomo, był Peter Parker pomnożony przez trzy. O tym, że będzie nam dane raz jeszcze zobaczyć Andrew Garfielda i Tobey Maguire’a wiedział niemalże każdy, nim postawił stopę w sali kinowej. Sam zdawałem się być przygotowany na wszystko. Od miesięcy mojego twittera bombardowały najróżniejsze przecieki traktujące o Bez Drogi do domu. Czy jednak zachowałem spokój, gdy Ned otworzył pierwszy z portali? ʻAʻole loa!
Powrót chłopaków przypada tu dopiero na końcowy etap i w tym kryje się, według mnie, cała magia. Ich pojawienie się jest niczym emocjonalny pocałunek wieńczący dobrą imprezę. Czy liczyliśmy na niego od samego początku zabawy? Tak! Czy gdybyśmy go nie otrzymali, impreza dalej byłaby udana? Jak najbardziej!
Spider-Man nie uzależnił się od powrotów dwóch pajączków. Owszem, w alternatywnej rzeczywistości, gdzie Ned nigdy nie otwiera portali, zapewne zapanowały ogólnoświatowe zamieszki, jednakże film wciąż by się bronił. To historia Toma Hollanda, chłopaka który zbudował tę markę na nowo od podstaw, by teraz zwieńczyć młodzieńczy czas wraz z bardziej doświadczonymi wariantami. Nostalgia roztacza się po tym obrazie wszystkimi barwami palet, jednak płótno…Płótno od początku stało na własnej sztaludze.
Ilustracja wprowadzenia: materiały promocyjne/kolaż