Seria jego czterech filmów sci-fi powstała w czasie zbliżonym do filmu Machulskiego. Jak na czasy PRL-u przystało, nie pozbawione były aluzji do otaczającej rzeczywistości. Każdy z nich z znakomitą obsadą (wystarczy wspomnieć Jerzego Stuhra, Krystynę Jandę, czy niedocenianego Marka Walczewskiego), z wieloznaczną symboliką i niepokojącym klimatem przypominającym 12 małp Gilliama. Skoro jednak dziś prawie nikt nie kojarzy dzieł Piotra Szulkina, czy wszystkie te elementy okazały się niewystarczające by można mówić o dobrym sci-fi?
Warto zacząć od pierwszego filmu. Golem z Markiem Walczewskim w roli głównej rozgrywa się po wojnie atomowej. Stare kamienice czynszowe zamieszkują ludzie wystraszeni o własny los, a wśród nich Pernat, który stanowi społeczny eksperyment w rękach naukowców.
Klimat rodem z Delicatessen (późniejszego o ponad 20 lat!), niezwykle sugestywna kolorystyka i scenografia budują gęstą, mroczną atmosferę. Jest w tym coś z Kafki, animacji Piotra Dumały i niepokoju epoki podlanego orwellowskim sosem. Odniesienia do przełomu lat 70 i 80 są niezwykle wyraźne, a obraz obywatela kształtowanego niczym tytułowy golem nie wymaga wyjaśnień. Krzywdzącym uproszczeniem byłoby jednak uznanie, że film jest jedynie dzieckiem swoich czasów.
Wystarczy wspomnieć o symbolice, której nie brakuje w Golemie – mechanicznie otwierane okiennice czy postaci lalek, podkreślające automatyzm zachowań mieszkańców kamienicy. Obecność telewizorów wpływających na umysły czy ukazanie telewizji, która sama stwarza wydarzenia. Szulkina nie zadowoliła jedynie aluzja na potrzeby chwili.
Tak też jest z Wojną światów- następne stulecie (z Romanem Wilhelmim w roli głównej). Choć wizję świata zainspirowaną książką Herberta Wellsa odczytywano jako metaforę stanu wojennego, odnosiła się ona także do działania mediów. „We create reality”- brzmi hasło stacji telewizyjnej, w której pracuje główny bohater. Spoglądając z dzisiejszej perspektywy tzw. „fake newsów”, można uznać, że Szulkin czasem wyprzedzał swoje czasy.
I jeśli nawet wizja kosmitów przedstawiona przez reżysera może dla niektórych okazać się rozczarowująca, film nie jest pozbawiony ciężkiego, surrealnego klimatu swojego poprzednika. Znów decyduje o tym znakomita obsada, oraz umiejętne tworzenie klimatu za pomocą światła, koloru i scenografii.
Te elementy decydują także o niesamowitym klimacie kolejnego filmu. O-bi, o-b: Koniec Cywilizacji rozgrywa się jak Golem, po wojnie atomowej. Miejsce akcji stanowi jednak tym razem wielki schron (co ciekawe grały go podziemia PKiN). Jest w tym świecie coś z więzienia przedstawionego przez Gilliama w 12 małpach. Tak jak członek grupy Monty Pythona, Szulkin przejawiał w swoich dziełach słabość do kostiumu i scenografii. To one tworzą świat sci-fi w pierwszej kolejności. W jego filmie obecny jest także ten sam schizofreniczny nastrój, klimat szaleństwa. Główny bohater (grany przez Jerzego Stuhra), podobnie jak James Cole już sam nie jest pewien, co jest prawdą i czy zadanie jakiego się podejmuje doprowadzi go do wyjaśnienia zagadki.
Warto jednak podkreślić, że świat wykreowany w jego czterech filmach okazuje się niezwykle oryginalny (serię zamyka Ga-ga: Chwała Bohaterom). To świat iście „szulkinowski”, który oddaje specyficzny sposób widzenia twórcy.
Jego seria filmów sci-fi, choć nie była później kontynuowana, dowodzi także jednego: nie zawsze potrzebne jest ogromny budżet i komputerowe efekty specjalne, by stworzyć sugestywną wizję przyszłości.
Jeszcze jakiś argument, dlaczego warto odkurzyć dzieła Szulkina? Cyfrowo odrestaurowane filmy, które legalnie, dostępne są za darmo w sieci. Smacznego.
Ilustracja wprowadzenia: Fot. Kadr z filmu O-bi, o-ba: Koniec Cywilizacji