Felieton przeznaczony raczej dla osób, które już obejrzały najnowszą część Matriksa.
W ciągu ostatnich lat przeróżni twórcy starali się wprowadzić z jak najlepszym skutkiem coś, co przyjęło się jako subvert expectations. Określenie to odnosi się w tym kontekście do sytuacji, w których twórcy starają się postawić na głowie konwencję, docelowo zmuszając tym samym widownię do przewartościowania swoich wyjściowych oczekiwań. Ogólny odbiór rzeczonego zabiegu przeważnie jest w najlepszym razie mieszany. Przykładowo, (nie)sławna ósma odsłona Gwiezdnych Wojen od Disneya m.in. podkopuje podwaliny własnego uniwersum, szalejąc z poszczególnymi konceptami. Do dziś odbija się nam też czkawką finałowy, 8. sezon Gry o tron (nawiasem mówiąc, co oni mają z tą „ósemką”…?), gdy pozbawieni dokładniejszych instrukcji showrunnerzy starają się na wyścigi zamknąć cały serial poprzez wpychanie wszędobylskich plot twistów – niezależnie od tego czy mają one logiczny sens, czy nie.
Sęk w tym, że Zmartwychwstania poszły co najmniej krok dalej od takiego Ostatniego Jedi. W szczególności pierwszy akt produkcji to bowiem nie tylko zmasowany atak na poprzednie odsłony serii, ale i… własną tożsamość. W skrócie, Neo zostaje ponownie wcielony do tytułowego systemu, ale tym razem jako najbardziej uznany twórca gier na świecie, który wsławił się stworzeniem… trylogii Matriksa. Samo to daje pretekst twórcom do obśmiania idei sequeli, prequeli i innych -eli, związaną z nimi wtórnością i całą resztą otoczki. Ale czymże jest Matrix Resurrections, jeżeli nie dziwaczną, niespodziewaną i skrajnie odtwórczą kontynuacją? Pozbawiona swojej twórczej drugiej połowy Lana Wachowski bierze wirtualną linijkę i bije po rękach samą siebie, swoje dziedzictwo oraz przy okazji wszystkich widzów decydujących się na oglądanie tego typu hollywoodzkich okazów ideowego recyklingu.
Chociażby z powyższych względów ten film ogląda się po prostu dziwnie. Jakbym patrzył na podstarzałego alkoholika w samym środku jego pijackiego monologu. Wspomina on sobie z rozrzewnieniem dawne lata, jednocześnie zapamiętale bluzgając na ich esencjalne części i wyrzucając swym słuchaczom płytkość. W Zmartwychwstaniach mamy do czynienia z piętrową nostalgią. Co rusz dostajemy dłuższe bądź krótsze przebitki z trylogii – żeby przypadkiem widz nie zapomniał, że one istniały – co z subtelnością metafor w filmach Patryka Vegi przeplata się z usilnym odcinaniem się od całej konwencji. No i niczym w rasowym popcornowym, wtórnym wypełniaczu czasu, od pewnego momentu fabuła zaczyna lecieć w zupełny chaos, a mierne efekty specjalne jeszcze mocniej eksponują wspominane przywary.
Matrix Zmartwychwstania przypomina mi też trochę Michaela Scarna Scotta z The Office, gdy wie, że jest częścią problemu bądź po prostu będzie miał z jakiegoś tytułu nieprzyjemności, toteż wykonuje przeróżne desperackie, pozorowane manewry – np. przyjęcie groteskowo skrajnej antynarkotykowej postawy w ramach próby uniknięcia wpadki przy niespodziewanej kontroli. Rzecz jasna w obu przypadkach w ogólnym rozrachunku kończy się to rykoszetem i duszeniem się w coraz to gęstszych oparach absurdu. I zasadniczo na tym porównaniu zakończę felieton, pozwalając mu odpowiednio wybrzmieć.