Pełna recenzja pojawi się trochę później, bo 3 listopada – do tego czasu musicie poczekać na ocenę God of War Ragnarok. Już teraz mogę się jednak podzielić swoimi wrażeniami z początkowego fragmentu gry. Mówimy tu o prologu oraz pierwszym, dłuższym etapie, gdzie odwiedzamy krainę krasnoludów, Svartalfheim. Jest to około sześć godzin gry, więc już jakąś wstępną opinię można sobie wyrobić. Niech krótką rekomendacją będzie fakt, że gdy skończyłem fragmenty gry, który mogę tu omówić, niesamowicie trudno było oderwać się od konsoli i przysiąść do klawiatury, by napisać ten tekst. Jednak czego się nie robi dla czytelników. Doceńcie.
Historia w God of War Ragnarok zaczyna się na kilka lat od wydarzeń, gdy po raz ostatni widzieliśmy Kratosa i Atreusa. Jeśli chodzi o Boga Wojny, to ten nie zmienił się nic a nic. Nadal jest bardzo oszczędny w słowach i tylko coś pomrukuje gniewnie na młodego. Jednak Atreusowi trochę się urosło. Mało już zostało z tego wkurzajacego, marudnego gryzipiórka, który bez ojca nawet do gołębia bałby się podejść. Teraz chłopak znacznie częściej potrafi się nawet Kratosowi odgryźć. A zwiększyło się też jego znaczenie w walce. Potrafi na przykład skutecznie przytrzymać wroga przy ataku łysego, a podczas zwiedzania lokacji niejednokrotnie pomaga nam znaleźć drogę i podpowiada rozwiązanie problemu.
Wokół Arteusa kręci się też dość mocno początkowa faza historii. Istotna jest tu bowiem kwestia jego matki i jej przeszłości, a to właśnie chłopak najbardziej chce poznać prawdę. Krakos jak to Kratos, przebąkuje tylko coś, że jej przeszłość to jej osobista sprawa i że w sumie nie było kiedy o tym z nią porozmawiać… No miała kobieta złotą cierpliwość do niego, oj miała. Prolog historii zaczynamy w miejscu dobrze nam znanym, bo niedaleko naszej leśnej chaty. Tam dochodzi do burzliwego spotkanie z Freyą, która – lekko mówiąc – nadal nas nie lubi. Kto skończył jedynkę, ten doskonale wie, co było tego powodem. Tu po raz pierwszy dochodzi od dynamicznego starcia. A tego typu atrakcji doświadczymy w tym kilkugodzinnym fragmencie gry parokrotnie. Zdecydowanie najlepiej wypada oklepywanie się po pyskach z takim jednym, trochę utytym „kowalem”. Uff, to było – nie będę bał się użyć tego często nadużywanego słowa – epickie.
W tym miejscu trzeba jednak poruszyć bardzo istotną kwestię, która nieustannie kołatała mi się w głowie podczas podróży z Kratosem i Atreusem. Co twórcy robili przez te cztery lata? Czy mogę liczyć tu na coś więcej niż w tym bogatym w świetne gry roku 2018? Po pierwszych godzinach muszę powiedzieć, że czułem się jak w domu, a to dlatego, że gra okazała się praktycznie tym samym, co ostatnio. Czy to źle? Na ten moment – nie! Bawię się przy grze równie dobrze, jak cztery lata temu. Gdzieś jednak obawiam się, czy nie poczuję rozczarowania na koniec, jeśli nie dostanę czegoś ekstra. W gwoli ścisłości – fabularnie już teraz jest świetnie, bo nie mogłem się doczekać kolejnych cutscenek, aby poznać dalszy bieg wydarzeń. Mówię tu jednak o gameplayu. Tu zmiany są, ale można je uznać za kosmetyczne.
Zacznijmy od walki. System nie zmienił się nic a nic. Nadal siekamy wrogów aż miło, wykańczając ich efektownymi finisherami. Na plus zasługuje fakt, że już praktycznie od początku dostajemy do dyspozycji lodowy topór oraz ogniste ostrza, a między naszym orężem możemy przełączać się w dowolnym momencie. Gra wręcz nas zachęca, aby dobierać broń do przeciwników, a także by łączyć ataki. W Ragnaroku trochę więcej dostajemy też możliwości ulepszania broni. Możemy na przykład stworzyć trzy rodzaje tarcz z różnymi atrybutami i stopniowe je usprawniać. I to w sumie chyba tyle. Nadal oczywiście walka jest piekielnie wciągająca i satysfakcjonująca. Nawet sam nie wiem, czego mógłbym oczekiwać więcej, ale mimo to liczę na coś zaskakującego w dalszej części rozgrywki.
Drugim tożsamym elementem gameplayowym jest eksploracja i zagadki środowiskowe. Schematy są tu wręcz identyczne, ale już pojedyncze elementy potrafią pozytywnie zaskoczyć. Najbardziej rozbudowane i zapadającym w pamięć było zagłębianie się w struktury Svartalfheim, czyli siedziby krasnoludów. Po pierwsze zmienił się biom – z zimnej i zaśnieżonej lokacji przeszliśmy do miejsca ze znacznie cieplejszym klimatem. Spotykaliśmy tam więc też sporo innych, egzotycznych przeciwników – tym razem było ich przynajmniej kilka rodzajów. A potem udaliśmy się do samego miasta i podziemi. Konstrukcje potrafiły robić spore wrażenie oraz miały ogromny potencjał do zagadek środowiskowych. Niejednokrotnie musieliśmy korzystać z naszego uzbrojenia. Raz trzeba było coś przyciągnąć łańcuchem, drugi raz coś zamrozić, by zmienić bieg wody i wpędzić w ruch koło wodne. Krasnoludy to bowiem zmyślne bestie. Jest dobrze, ale nadal bardzo to zbliżone do tego, co widzieliśmy w jedynce.
God of War Ragnarok to świetna gra – takie zdanie można by było napisać równie dobrze i pół roku temu i teraz by się doskonale obroniło. O jakość sequela nikt się nie bał, a ja teraz mogę potwierdzić, że jest przynajmniej tak dobrze jak przy poprzednich przygodach Kratosa. Czekam na coś więcej gameplayowo, bo historia jest fantastyczna, a dalej będzie pewnie tylko lepiej.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe