Mógł wcielić się w Forresta Gumpa i Willy’ego Wonkę. Mógł być ojcem Kevina McCallistera i pacjentem Robina Williamsa w Przebudzeniach. Mógł też bronić Toma Hanksa w Filadelfii i jako John Keating skupić wokół siebie Stowarzyszenie Umarłych Poetów. Gdyby Piraci z Karaibów powstali w latach 90., Jack Sparrow wyglądałby jak on. Choć w żadnej z tych produkcji ostatecznie nie wziął udziału, Billa Murraya i tak można nazwać królem. Dlaczego? Bo dzierży w dłoniach insygnia filmowej władzy tragikomicznej.
Jeśli zapytać kogoś, kto nie interesuje się koszykówką, o skojarzenia związane z tym sportem, z pewnością padłyby dwa słowa: Kosmiczny mecz. Już u kresu najntisów, kiedy familijna produkcja miała swoją premierę, Murray – grający w niej przecież samego siebie – był nie mniejszą gwiazdą w świecie kina, niż Michael Jordan w świecie sportu. Aktor miał na swoim koncie między innymi główne role w komediach lat osiemdziesiątych: Golfiarzach (1980) i Szarżach (1981), ale przede wszystkim – obydwu częściach kultowych Pogromców duchów (1984, 1989). Na potrzeby roli Phila, zgorzkniałego prezentera telewizyjnego, aktor nauczył się grać na fortepianie, z kolei w trakcie zdjęć został dwukrotnie ugryziony przez tytułowego bohatera Dnia świstaka. Wszelkie poświęcenia opłaciły się: w zeszłym roku, a zatem dwanaście lat po premierze, film znalazł się na trzecim miejscu Listy 101 najzabawniejszych scenariuszy wszech czasów.
Również w latach dziewięćdziesiątych rozpoczęła się długa i owocna współpraca aktora z Wesem Andersonem. W Rushmore (1998) nie tylko wystąpił za minimalne wynagrodzenie; wypisał reżyserowi czek na… dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, aby pokryć przerastające możliwości młodego twórcy koszty wynajmu helikoptera potrzebnego do jednej ze scen, która w procesie montażu została wyeliminowana z filmu. Anderson zachował czek na pamiątkę, a Murray brał udział niemal we wszystkich jego późniejszych projektach: Genialnym klanie (2001), Podwodnym życiu ze Stevem Zissou (2004), Pociągu do Darjeeling (2007), Fantastycznym Panu Lisie (2009), Kochankach z księżyca. Moonrise Kingdom (2012) oraz Grand Budapest Hotelu (2014).
Nic więc dziwnego, że Sofia Coppola, która postać Boba Harrisa tworzyła wyłącznie z myślą o Murrayu, szukała z nim kontaktu między innymi przez Andersona (a także Ala Pacino!). Mimo wszystko ani ona, ani reszta ekipy do samego końca nie wiedzieli, czy aktor zgodzi się zagrać w Między słowami (2003) – ostateczna decyzja należała do niego.
Wyruszyliśmy do Japonii nie wiedząc, czy Bill się zjawi; nie zdradził nam nawet, którym samolotem przyleciał, tak jest nieuchwytny – wspominała w rozmowie z The Daily Beast – Kosztowało nas to wiele nerwów, ale przybył tuż przed rozpoczęciem zdjęć.
O ile słynna scena z kręceniem reklamy whisky była owocem improwizacji odtwórcy roli Boba, który nie rozumiał zupełnie nic z potoku słów wypowiadanych przez ekscentrycznego, japońskiego, ekranowego reżysera klipu, o tyle historia kryjąca się za jego wokalnym popisem w klubie karaoke jest zupełnie inna. W przerwie między ujęciami razem z Coppolą zachwycali się płytą Avalon, zespołu Roxy Music. Zapytany, czy zaśpiewa dla niej utwór More Than This, Murray zgodził się i ujął ją do tego stopnia, że – również za jego zgodą – to wykonanie znalazło się w filmie.
https://www.youtube.com/watch?v=FiQnH450hPM
Zaledwie dwa lata później Murray był o krok od porzucenia zawodu. Wszystko przez rolę Dona Jonstona – podstarzałego playboya, który dowiaduje się, że przed dwudziestu laty został ojcem i wyrusza na poszukiwanie zarówno swojego syna, jak i matki dziecka. Z Jimem Jarmuschem aktor spotkał się już na planie Kawy i papierosów (gdzie, podobnie jak w Kosmicznym meczu, tylko w zupełnie innej estetyce, także zagrał samego siebie), ale to właśnie występ w Broken Flowers (2005) uznał za najlepszy w swojej karierze. Wątpił, czy kiedykolwiek jeszcze uda mu się stworzyć równie udaną kreację.