Został mniej niz miesiąc do premiery Czarnej Pantery, osiemnastego filmu Marvel Cinematic Universe, które od lat tworzy najlepsze filmy superbohaterskie na rynku. Po drugiej stronie barykady stoi DCEU, twór budowany na komiksach konkurencyjnej firmy. W przeszłości to DC wygrywało z Marvelem, a ich bohaterowie cieszyli się większą popularnością. Dlaczego tak dzis nie jest?
Problem jest skomplikowany. Jeszcze kilka lat temu gdyby zapytać przeciętnego zjadacza popcornu o filmy superhero, pewnie nawet nie widziałby różnicy między produkcjami DC a Marvela, ale na pewno wymieniłby Supermana, Batmana i ewentualnie Spider-Mana jako znanych przez niego przestawicieli gatunku. Podobnie byłoby z wyborem filmu, na który poszedłby do kina: filmy z nazwami tej trójki zawsze się sprzedają i są wybierane intuicyjnie. Wróćmy do czasów obecnych: ostatnie dwa filmy obu uniwersów: Liga Sprawiedliwości i Thor: Ragnarok debiutowały na ekranie w podobnym okresie, pierwszy 15 listopada, a drugi 10 października. Film o drużynie najsławniejszych bohaterów DC z dwoma czarnymi koniami kina superhero zarobił nieco ponad 650 mln USD, film o średnio rozpoznawalnym bohaterze Marvela, którego dwie ostatnie częsci były słabe, zarobił… 200 mln więcej. Jeżeli film, który powinien być punktem kulminacyjnym uniwersum DC, sprzedaje się znacznie gorzej od tzw. marvelowskiego bohatera drugiej kategorii… to coś jest nie tak.
Pośpiech
Marvel budował swoje uniwersum na solidnej skale: dobrze przyjętym Iron manie (2008), ale zamiast rzucić wszystko na jedną karte, zaczął działać powoli: dołożył do tego filmy o 3 innych bohaterach: Hulku (2008), Thorze (2011) i Kapitanie Ameryce (2011), oraz sequel przygód Starka: Iron Mana 2 (2010). Każdy z tych filmów opowiadał jedną, niezależną od reszty historię. Owszem, pojawiały się easter eggi, ale nic na siebie nie nachodziło, a każdy film można było oglądać w miarę odzielnie od siebie. Na zbudowanych fundamentach i postaciach powstało Avengers (2012), który zebrał już wykreowanych i umotywowanych bohaterów do kupy.
Warner Bros. Studios poszło na skróty: po dość mile przyjętym – w porównaniu z większością późniejszych filmów DC – Człowieku ze stali (2013), DC zdecydowało się stworzyć własne filmowe uniwersum. Niedługo później stworzono w domyśle sequel filmu o Supermanie, oprócz postaci granej przez Henry’ego Cavila miał pojawić się: Lex Luthor, Batman, Wonder Woman, Flash i Cyborg, a sam film został nazwany: Batman v Superman: Świt sprawiedliwości (2016). Produkcja zebrała bardzo negatywne recenzje, najwięcej dostało się reżyserowi i scanarzystom, którzy swoją robotę zawalili. Film dobrze podsumowują słowa „wstęp do Ligi Sprawiedliwości”, można powiedzieć, że obraz Zacka Snydera był tylko przedstawieniem Batmana i Wonder Woman z masą wątków otwierających przyszłoroczną Ligę oraz walką tytułowych bohaterów w tle. Finalnie doczekaliśmy się Ligi Sprawiedliwości (2017), która była o niebo lepsza od swojego poprzednika, ale przez renomę poprzednich filmów hitem finansowym się nie stała. Film wyraźnie cierpiał na dużą ilość dokrętek i brak spójnej wizji, winę za to ponosi pewnie za mała ilość czasu poświęcona na produkcje obrazu.
W międzyczasie dostaliśmy jeszcze dwa filmy: Legion Samobójców (2016) i Wonder Woman (2017). Pierwszy z tej dwójki jest kompletnie oderwaną od reszty uniwersum historią, która cierpi na brak pomysłu i dobrego scenariusza, powodem tego może być abstrakcyjnie krótki czas, jaki David Ayer miał na jego napisanie, bo były to zaledwie 3 tygodnie. Drugi z nich jest jedynym jasnym punktem uniwersum DC i z tego powodu też ogromnym problemem. Po wydaniu 5 filmów, które są klapą, albo średniakami można zrestartować uniwersum i zacząć od nowa, ale co jeśli jeden z nich uważany jest za najlepszy film superhero ostatnich lat? Taki ruch wydaje się większym strzałem w stopę, niż przyznanie się do tego, że plan na uniwersum zawiódł.
Słabo nakreśleni bohaterowie
Jednym z efektów przyśpieszonego tworzenia uniwersum jest brak wcześniej wspomnianych fundamentów. W Marvelu rozwiązano to dość topornie. Niektóre z pierwszych filmów są nie łatwe w odbiorze, szczególnie Thor, ale ich obecność zaprocentowała. Dziś bohaterowie tam przedstawieni są dla nas bardziej zrozumiali, możemy się z nimi utożsamić, a ich los nas obchodzi. DC zdecydowało się nie jako ominąć ten etap. W człowieku ze stali w miarę dobrze zaprezentowano nam głównego bohatera i jego motywacje, nie był on niczym świeżym i odkrywczym, ale cóż… taki urok Supermana. Batman v Superman wprowadził nam wiele postaci: delikatnie liznął tematy Cyborga, Flasha i Aquamana, średnio wykreował antagoniste, poszerzył wątki Człowieka ze stali i pokazał nam Wonder Woman i Batmana. Diana w tym filmie okazała sie jedynym jasnym punktem, a jej rozwinięcie w Wonder Woman było po prostu świetne.
Przy Batmanie zatrzymam się dłuższy moment. W przeciwieństwie do trójki „liźniętych” herosów, Bruce Wayne dostał pełne rozwinięcie charakteru i nakreślenie jego motywacji. Strażnik Gotham nie był do końca zimnokrwistym indywidualistą, który dba o Gotham, a jakby stetryczałym dziadkiem, który obawia się wpływu Supermana na świat i jego bezpieczeństwo. Można było zaakceptować i polubić taką interpretacje, ale jego nagła zmiana zdania pod wpływem absurdalnego powodu była przesadą. Tym bardziej irytowałą jego przemiana w Lidze, w której to dążył on jedynie do zmartwychwstania Kenta, żeby ratował Ziemię, mimo że jeszcze przed kilkoma tygodniami mówił coś kompletnie odmiennego.
Sytuacja ma się odmiennie w Legionie Samobojców: wybitne kreacje Margot Robbie jako Harley Quinn i Willa Smitha jako Deadshota do tego bardzo dobrze zagrane postacie Ricka Flaga, Kapitana Boomeranga, Amandy Waller i po części Diablo. Niestety reszta zespołu była kompletnie zbędna: Killercroc miał za zadanie ładnie wyglądać i robić za mięśniaka, Slipknot… nie mam pojęcia po co tam był, może tylko po to, by podkreślić, że miejsca dla gwałcicieli nie ma nawet w Legionie, a Katana była tam po to, by przez chwilę pomachać mieczem. Ten film mógł być świetny, gdyby nie jego fabuła lub jej brak.
Ingerencje studia
Wszystkie te problemy wynikają z jednego: ze zbyt dużych ingerencji studia. Warner Bros. Studios ingeruje nie tylko w fabułe i postacie, które mają się pojawić, ale też narzucają terminy możliwe do spełnienia tylko w wyliczeniach zarządu. Niejednokrotnie mogli przesunąć premierę filmu, ale nie robili tego, co owocowało licznymi błędami fabularnymi, technicznymi i masą niedoboróbek, za przykłady niech poświadczą: bezsensowna gonitwa po Waller w Suicide Squad, duża ilość zmarnowanego materiału z Ligi i fatalne efekty specjalne Cyborga. Na zbesztanie zasługuje również kampania promocyjna Ligi Sprawiedliwości, która była łagodnie mówiąc słaba. Na plaktach pominięto Supermana, którego powrotu i tak każdy się spodziewał, a zwiastuny nie zachęcały i średnio pokrywały się z produktem, który dostaliśmy w kinie.
W tej sytuacji nie mam pojęcia co może zrobić Warner. Bros. ze swoim uniwersum. Mogą iść dalej próbując łatać dziury, uznać, że niektóre filmy nie miały miejsca lub zrestartować uniwersum, ale żadne rozwiązanie nie naprawi do końca ich problemów. Najbliższy film z DC to Aquaman z Jason Momoą, zadebiutuje on w polskich kinach 21 grudnia.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe