W dzisiejszym kinie ciężko jest znaleźć coś, co można byłoby określić mianem nowości, która sprawiłaby, że widz nie będzie miał wrażenia, że gdzieś to już wcześniej widział. Najlepiej widać to na przykładzie produkcji, które mają po kilka części. Co kilka lat dostajemy bowiem ten sam schemat fabuły, postaci oraz dobre, otwarte zakończenie, które jest tylko po to, by dać producentom możliwość stworzenia kolejnej odsłony filmu, który zawsze się sprzeda. Od kilku dni na ekranach kin możemy oglądać nowe dzieło Alex’a Kurtzman’a Mumię z Tomem Cruise’m w roli głównej. Jest to pierwsza twórczość otwierająca „dark universe” studia Universal Pictures. Ten film miał także spowodować powrót mumii na ekrany kin, która na dużym ekranie królowała nie tylko w latach ’30 (sławetna rola Borisa Karloffa), ale również w 1999 roku za sprawą odświeżonej wersji z Brendanem Fraserem i Rachel Weisz, która doczekała się dwóch sequeli.
Zobacz również: Hollywoodzka dekadencja
Szkoda, że to, co dostaliśmy w tym roku w niczym nie przypomina poprzednich, klasycznych wersji. Zamiast historii, która miałaby sens, była pełna smaczków dotyczących starożytnego Egiptu i klasycznych produkcji oraz nieprzewidywalna otrzymujemy coś, co sprawia, że oryginalne produkcje o mumii, przewracają się gdzieś w grobowcu skrytym w piaskach pustyni. Niestety ostatnia wersja, nie skupia się na oryginalnych pomysłach, ale jest raczej mieszanką wszystkiego, co wpadło scenarzystom i reżyserowi do głowy, podczas burzy mózgów. Potwierdza to tylko fakt, że dziś nie ma czegoś takiego jak oryginalność w kinie. Ale za to mamy następną mumię na srebrnym ekranie. Bowiem, zawsze znajdzie się ktoś, komu się to sprzeda, a inwestycja w produkcję zwróci się z wielkim zyskiem.
Patrząc także na ostatnie premiery, to samo tyczy się nowej odsłony Piratów z Karaibów. Widać dokładnie tę samą tendencję do wyciskania jak największego zysku z serii, w której już nie za wiele można zrobić. Kiedyś morskie perypetie Jack’a Sparrow’a były czymś nowym, czymś co przyciągało tłumy widzów do kina. Mieliśmy bowiem przed sobą ciekawą fabułę, która ukryta była pod piracką banderą, zalana rumem, który nasi bohaterowie podawali sobie, kiedy tylko mieli okazję świętować. Szkoda tylko, że czwarta część „Na nieznanych wodach” dobitnie pokazała, że mamy do czynienia z produkcją, która odcina kupony od sławy poprzednich odsłon. Cały czas występuje ten sam schemat: Jest skarb, znajdźmy go zanim zrobi to jakiś antagonista, który ma coś do Jack’a Sparrow’a, bo ten zrobił mu coś w przeszłości. Szkoda, że można to zauważyć praktycznie w każdej części. Sprawdzi się to może z 3 razy, jeśli zostanie to dobrze przedstawione, ale nie pięć lub więcej. Koncepcja, gdzie główny bohater co chwila ma z kimś na pieńku, a jedyne jego ocalenie może nastąpić poprzez odnalezienie jakiegoś tajemniczego, zapomnianego przez świat skarbu lub artefaktu, przestaje interesować widza, kiedy tylko dotrze do niego, że dostaje ciągle tę samą kompozycję, w innej scenerii lub czasie, ale dalej na Karaibach. Największym problemem całości jest to, iż mamy cały czas ten sam zestaw postaci, który na przestrzeni lat zmienił się niewiele. Czy nie można dać światu piratów nowych twarzy, nowych barwnych bohaterów, które swoją innością dorzucą coś do całości? W Zemście Salazara przez moment nasi poboczni bohaterowie, bez których akcja momentami się nie toczyła się, nie mieli, jak się wykazać. Sztandarowe postaci takie jak Jack Sparrow, Barrbossa, czy członkowie załogi cały czas wychodzili na pierwszy plan kradnąc, a w zasadzie niszcząc możliwość wrzucenia wreszcie czegoś nowego, co sprawiłoby, że możliwe pojawiłaby się nadzieja na zmiany, niczym latarnia morska na horyzoncie.
Kolejnym argumentem za tym, każda następna część nie będzie niczym nowym jest box office, który rośnie w astronomicznym tempie z każdą kolejną częścią, a szansa, że spadnie przy następnej odsłonie jest bliska zeru. Ludzie mimo tego, że widzieli już ileś wersji tego samego, dalej będą gotowi wydać wartość biletu byle zobaczyć na ekranie te same postaci borykające się z tymi samymi problemami. Momentami nawet wydaje nam się, że w kolejnych odsłonach, twórcy serwują nam wątki, które wcale się nie zmieniają. Dotyczy to wyłącznie kolejności historycznej, co niestety tylko potwierdza moje założenie, że seria połyka własny ogon.
Tą samą schematyczność pomysłów można zaobserwować w serii Mission Impossible, która rozciągnięta została już do pięciu części, a z nie potwierdzonych informacji wiem, że w 2018 roku ma ukazać się szósta odsłona. Niestety, ale na przykładzie filmów z Tomem Cruise’m można udowodnić jeszcze jedną rzecz – producentom kończą się pomysły. Na bolączkę tą cierpi praktycznie całe współczesne kino sensacyjne. To jest jednak temat na zupełnie inny tekst. Wracając do „Mission Impossible”, to wymieńmy po kolei grzechy główne. Największym jest obecność Toma Cruise w roli głównej, który tą produkcją udowadnia, że lata świetności ma już za sobą. Postać Ethan’a Hunt’a nie jest nawet przyzwoicie przez niego zagrana. W każdym jego wcieleniu na przestrzeni kolejnych lat pokazuje, że nie potrafi on zagrać tej samej postaci w dużo lepszy sposób. Jedyne co pokazuje widzowi to fakt, że zaznacza swoją obecność na srebrnym ekranie.
Drugim jest brak pomysłu na oryginalną fabułę, która sprawi, że nowe Mission Impossible nie będzie tylko produkcją, gdzie fabuła wygląda mniej więcej tak: Jakiś zły człowiek chce zawładnąć światem lub go zniszczyć i tylko ekipa Mission Impossible Force z Huntem na czele jest w stanie go zatrzymać. Jeśli im się to nie powiedzie to sekretarz obrony narodowej nie potwierdzi, że rząd wiedział o takich działaniach. Ostatnią rzeczą, która zawsze przychodzi mi do głowy, kiedy myślę o następnych częściach tych filmów to następujące pytanie: Czy nasz główny protagonista musi w każdej z odsłon przed kimś lub czymś uciekać? Nawet pojawiło się to we wcześniej wspomnianej przeze mnie Mumii. Naprawdę szkoda, że każda kolejna produkcja, gdzie nie spojrzeć, jest gorszą kopią poprzednich części i pomysłów. Kiedyś się sprzedały, więc teraz są po prostu powielane po najmniejszej linii oporu. Schematyczność i brak świeżości można zauważyć także w takim uniwersum jak „Obcy”, którego ostatnia cześć Przymierze w reżyserii Ridley’a Scotta dokładnie pokazuje, brak oryginalności wcale nie przeszkadza, by marka zarobiła na siebie. Czy naprawdę cofanie serii, która swoje lata świetności ma już za sobą ma jakiś większy sens? Ja rozumiem, istnieje grupa fanów, którzy domagają się więcej, ale ile można ganiać się z obcym po statku, który i tak wygra niezależnie od tego, co zrobią nasi bohaterowie, by przeżyć? Naprawdę tworzenie co kilka lat filmu, gdzie sprzedajemy te same straszne sztuczki po pewnym czasie przestaje mieć nie tylko sens, ale i także zaskakiwać. Rozumiem, że ostatnia część Obcego – Przymierze, miała swoje straszne momenty, ale dla kogoś, kto widział ten sam typ straszenia widza ileś set razy, szansa, że podskoczy on w fotelu z przerażenia bliska jest zeru. Poziom przewidywalności akcji, w tego typu filmach, naprawdę po paru lub parunastu podejściach przestaje zaskakiwać, a widz jest w stanie przewidzieć, co za chwilę będzie miało miejsce. Nie o to chyba chodzi w filmach, gdzie morduje nas obca istota na statku kosmicznym, który dryfuje gdzieś w przestrzeni kosmicznej, a tam przecież nikt nie usłyszy naszego krzyku o przerażenie.
Przedostatnią serią, na którą chcę ponarzekać w tym tekście, są przygody agenta brytyjskiego wywiadu jej królewskiej mości, którego wszyscy znamy jako 007 lub jak kto woli Jamesa Bonda. Jednak spokojnie, fani poprzednich odsłon mogą spać spokojnie, ponieważ rozmawiać będę tylko na temat produkcji od Quantum of Solace w górę. Nie mam się do czego przyczepić, jeśli chodzi o Casino Royale, bo był to film świetny, który przedstawił nam zupełnie nowego szpiega. Pokazał, że nazwisko Bond jeszcze zostawi swój ślad w kinematografii na długie lata, jak nie dekady. Jak mówi przysłowie – „Im dalej w las, tym więcej drzew”, to w teorii powinniśmy otrzymywać kolejne filmu, nie tylko lepsze, ciekawsze, ale jeszcze bardziej wrzucające nas w sam środek świata ludzi od zadań specjalnych z MI6. Szkoda jednak, że tak się nie stało, a na naszych oczach twórcy filmowi zażynają i wyciskają z kultowej serii, ile się da, byleby tylko powstawały kolejne części.
Nie jestem pewnie jedyną osobą, która myśląc o Quantum of Solace, Skyfall i Spectre wie, że James Bond skończył się na pierwszej odsłonie. Niestety, we wszystkich trzech częściach, można znaleźć tę samą schematyczność o której piszę wyżej. Mamy tego samego protagonistę, mniej więcej taką samą budowę fabuły, w której zmienia się antagonista czy kobiety z którymi sypia Bond. Taki sam początek, środek i zakończenie, które zawsze postawia widza w niedosycie, a jednocześnie zostawia producentom otwartą furtkę na możliwość powrotu z czymś niby innym, ale tak naprawdę tym samym. Wymyślanie następnego zlecenia dla szpiega z licencją na zabijanie przestaje być ciekawe, skoro nawet sami twórcy ostatnimi częściami pokazują, że ich scenariusze to zlepek wszystkich pomysłów, które powstają w głowach scenarzystów, a reżyser realizuje je po najmniejszej linii oporu byle by widz przesiedział na sali dłużej niż 2 godziny. Jednak najbardziej denerwującym w tym wszystkim jest fakt, że w każdej części, gdzie naszego protagonistę gra Daniel Craig, reżyser cały czas powtarza przedstawianie głównego bohatera jakby nie miał na uwadze faktu, że widzowie mogli widzieć poprzednie odsłony lub z wiedzy własnej wiedzą kim jest postać szpiega stworzonego przez Ian’a Fleminga. Każda następna wersja jego przygód nie skupia się na niczym. Zamiast tego dostajemy sceny, które trwają tyle, co mrugnięcie okiem. Nie ważne jest to, że widz nie wynosi za wiele z produkcji, na którą przyszedł. Naprawdę przykro jest obserwować jak z kultowej postaci, która na stałe wpisała się na stałe w historię kinematografii, zrobiono parodię, której jedynym celem było zwiększenie zysków. Ludzie, którzy mają jakiekolwiek pojęcie o Bondzie, idąc na następną część mają już świadomość, że przecież dostają to samo, ale i tak na to pójdą, bo marka, która powstała jest tak silna, że dalej przyciąga ludzi, chociaż dawno temu straciła ona swój blask. Ostatnią serią, na którą będę narzekać to Szybcy i wściekli. Do kin weszła już ósma odsłona filmu o ściągających się szaleńcach. Niestety i tutaj sprawdza się to, że im więcej zysków chcą osiągnąć producenci, tym bardziej jest nijako.
Ile jeszcze będziemy dostawać ten sam film o tym samym? Ile jeszcze będziemy mieli do czynienia z Dominikiem Toreto i jego „rodziną”? Pierwsze części sprzedawały się świetnie, bo poza widowiskowymi wyścigami miały jeszcze wątki poboczne, które wpisywały się w historię przedstawioną i pokazywały, że nie tylko wyścigi są w życiu najważniejsze. Były to produkcje, które pokazywały jak ważne są wartości, takie jak: współpraca, rodzina czy nadstawianie karku byle doprowadzić sprawę do końca. Niestety od paru lat twórcy serii serwują nam filmy, gdzie podziwiamy wyłącznie szybkie samochody, piękne kobiety i adrenalinę wyścigu. Niemniej jednak, przestajemy czuć przyjemność z oglądania produkcji, które skupiają się tylko na jednym. Rozumiem rotację bohaterów, bo nie można cały czas mieć tej samej ekipy, ale czy nie zmienianie centrum fabuły oraz dorzucanie wielu efektów specjalnych różnej maści to dobre posunięcie? Nie przyciągnie to nowego widza, bo dalej dostaje on dokładnie to, co wcześniej. Może to sygnał dla twórców, że czas przestać. Ja wiem, że piszę teraz o odcinaniu kuponów od sukcesu, ale widać inne opcji nie ma.
Ściganie się samochodami sprzedawało się w pierwszych częściach, ale twórcy tworząc następne części i spin-offy pokazują tylko, że nie posiadają oni oryginalnych pomysłów, które przyciągnęłyby widza, czymś więcej niż tylko sportowymi autami i pięknymi kobietami w skąpych ubraniach. Jednak w wypadku Szybkich i wściekłych zmęczenie tematem jest widoczne gołym okiem, a jednak dalej ludzie zapłacą każde pieniądze, byle tylko znów obejrzeć nową odsłonę nie oczekując po całej produkcji czegoś innego, nowego. Niestety, ale i nawet tak prostą serię, jak ta, można było tak prosto zabić. Wystarczyło tylko rozciągnąć ją do granic możliwości. Kinematografia nie tylko goni własny ogon z własnej winy, ale także ze strony jej odbiorców, którzy z faktu, że dostali na początku tak wiele nie oczekują od nowości niczego specjalnego. Czyżby jedno i drugie warunkowało efekt błędnego koła, który w żaden sposób nie może zostać przerwany? Na podstawie przedstawionych serii można także zauważyć, że wymagania obecnego widza zdają się maleć na przestrzeni lat. Co prawda jest on świadomy tego, że dostaje ciągle to samo z każdej możliwej strony, ale godzi się na to, ponieważ jest mu to na rękę, bo jego już nic nie jest w stanie zaskoczy. W końcu wszystko widział. Naprawdę przykro jest pisać o produkcjach, które na przestrzeni czasu pokazały, że mają potencjał na to by wprowadzić w wielu wypadkach coś nowego do filmowego kanonu, ale niestety nie obroniły się przed byciem idealnym materiałem na masowe powielanie, które przesyciło wszystko. Poskutkowało to tym, że próżno jest szukać czegoś „nowego” wśród nadchodzących premier.
Jeśli kinematografia nie zacznie podążać w innym kierunku, to nie wróżę świetlanej przyszłości przyszłym premierom kinowym, które będą zbierały negatywne recenzje. Jednak z własnych obserwacji zauważyłem, że problem schematyczności nie dotyka tylko kina, ale także przemysłu gier, który wydaje się wstawać z kolan podczas trwających targów E3. Niemniej – niestety – dziś znajdujemy się w takim punkcie w obydwu branżach, że określenie „zjadać własny ogon” wydaje się być adekwatne.
Ilustracja wprowadzenia: Materiały prasowe