Dlaczego ekranizacje gier nie mają szans na powodzenie?

Na przestrzeni ostatnich lat na rynek weszło wiele serii gier, które okazały się wielkim sukcesem. Szkoda, że niestety nie można powiedzieć tego o ich ekranowych adaptacjach. Jako gracz, ale i także osoba, która za jedno ze źródeł swojej rozrywki uważa kino, jestem zawiedziony, że do dziś nie ma w kinematografii dobrego przykładu, że jednak przemysł gier może funkcjonować poza konsolami lub komputerami osobistymi.

Pierwszą serią, która przychodzi mi do głowy, to Resident Evil, której najnowsza, siódma już odsłona miała swoją premierę na przestrzeni ostatnich miesięcy. Można o niej powiedzieć, że przechodzi coś w rodzaju renesansu, ponieważ twórcy wreszcie dali graczom dobry horror, którym miały być na początku. Jednak patrząc na wersje filmowe to niestety, ale mamy tutaj do czynienia z czym zupełnie innym.

Zobacz także: Reboot serii Resident Evil z większą dozą akcji?

Zamiast dobrego horroru z dobrą fabułą, która dotyczyłaby survivalu dostajemy twór, gdzie tej fabuły nie ma, a liczą się tylko zombie, które im efektowniej pozbawiane są głów, tym lepiej dla filmu. Seria od wielu lat goni swój własny ogon, co można zauważyć na samych początkach każdej kolejnej produkcji, gdzie mamy coś w rodzaju wprowadzenia opowiadającego o poprzednich wydarzeniach, a następnie serwowany jest nam dokładnie ten sam schemat budowy fabuły. Naprawdę szkoda, że dziś seria stała się tylko czymś, co przynosi zyski w box office. Zawsze znajdą się bowiem ludzie, którzy to po prostu kupią i co gorsza będą zadowoleni, bo z faktu niskich oczekiwań (lub ich braku) dostają coś, co w niczym nie przypomina dobrego filmu.

Problemem filmowej serii Resident Evil jest to, że nie jest ona dostosowana do nowych, jak i starych odbiorców. W grze dostawaliśmy różnie wymieszaną akcję z horrorem, gdzie poszukując tego w filmie niestety tego nie znajdziemy. Widz nie jest w stanie identyfikować się z poszczególnymi bohaterami, a akcja skupia się wyłącznie na pokonaniu kolejnego „bossa”. Dodatkowo produkcje same nie wiedzą czym chcą być – horrorem, kinem akcji czy może wariacją na temat dystopijnej przyszłości. Sama fabuła jest dość nudnawa i dziwi fakt, że powstają kolejne części oparte na tej samej formule. Już na tym przykładzie można zobaczyć, że przemysł filmowy oraz gier komputerowych nie ma możliwości znalezienia wspólnego poziomu porozumienia, by rozpocząć tworzenie produkcji – chociażby na start – które gdzieś w tle mają grę jako zalążek na pomysł dla czegoś większego.

Idąc dalej, a w zasadzie cofając się w historii kina, świetnym przykładem następnych wpadek są serie filmów, który swoją duszę wzięły z klasycznych acardowych bijatyk. Mowa tutaj oczywiście o Street Fighter i Mortal Kombat.

Dla wielu fanów te dwie serie to naprawdę klasyka gatunku, która dziś na niektórych wydarzeniach e-sportowych traktowana jest na poziomie turniejowym. Niestety szkoda, że gry zapisały się w historii jako coś rewolucyjnego, a z kolei filmy na ich podstawie już niestety nie, bo określa się je mianem niewypałów.

Mortal Kombat było rewolucyjne, bo pokazano krew, flaki, a takie coś pierwszy raz zostało pokazane w grze. Jednak w filmie nie posunięto się tak daleko. Produkcja otrzymała rating PG–13, więc otrzymaliśmy dziwny twór, bez kropli krwi uronionej na ekranie. Co prawda zaangażowano gwiazdy do ról znanych i lubianych bohaterów, niemniej jednak komiczność fabuły i totalny absurd, sprawiły, że na film ten patrzy się bardziej z przymrużeniem oka. Podobnie było w przypadku Street Fighera w którym główną rolę zagrał król ówczesnego kina kopanego. Fabuła nijak nie miała się do gry, a jedynie co zapadło w pamięci widzów, to klasyczny one–liner, który wypowiada Raula Julia. 

Pewnie wszyscy znają człowieka z kodem kreskowym z tyłu głowy, który znany jest pod psuedonimem “47”. Mowa w tym przypadku, o najlepszym zabójcy do wynajęcia na świecie. Szkoda, że tylko tyle dobrego można o nim powiedzieć. Pierwsza część gry ukazała się na ekranie naszych komputerów jeszcze w roku 2000, kiedy na system Windows została wydany Hitman: Codename 47. Od tamtego czasu mogliśmy obserwować rozwój gry aż do ostatniej odsłony, która miała swoją premierę 16 marca 2016 roku, na konsole oraz komputery. Hitman to kolejna seria, która na świecie posiada wielu fanów (włącznie ze mną). Niestety została przeniesiona na ekrany kin w bardzo słaby sposób, a nawet bym powiedział, że mizerny.  Pierwszej próby doczekaliśmy się w listopadzie 2007 roku, kiedy to na ekrany kin wszedł Hitman w reżyserii Xaviera Gensa, na podstawie scenariusza Skipa Woodsa. W rolę tytułowego zabójcy na zlecenie wcielił się Timothy Olyphant.

W 2015 roku na ekrany kin wszedł film pt. Agent 47, który miał być rebootem serii oraz następna próbą przeniesienia przygód łysego mordercy na duży ekran. Niestety obie produkcje okazały się fiaskiem, które tylko potwierdziło, że gry przerobione na filmy, zupełnie się nie sprzedają.

Kolejnym przykładem, który potwierdza ten fakt jest film Assassin’s Creed, który swoją premierę na świecie miał w grudniu zeszłego roku. Historia członków zakonu sekretnych zabójców jest z nami już od 2007 roku, kiedy to na konsole PS3 i Xbox 360 ukazuje się gra o tym samym tytule. W przypadku gry można z czystym sumieniem powiedzieć, że mamy sukces, i to ogromny, który można mierzyć w wielu odsłonach, jakie ukazały się na przestrzeni ostatniej dekady. Ekranizacja dla wielu była nadzieją, że może jednak tym razem obejrzymy coś, co będzie naprawdę dobrą adaptacją.

Najbardziej nowatorskim dla serii Assassin’s Creed był pomysł cofania nas do przeszłości i przeżywania żywotów naszych przodków. Sprawdziło się to nie tylko w grach, ale także udało się to w wersji filmowej, która broniła się przed resztą błędów. Reszta okazało się być przydługą, nudnawą ekspozycją, bowiem trzeba było zainteresować zarówno fanów serii, jak i nowych widzów, którzy zupełnie nie wiedzą z czym to się je. Niestety widz nudzi się praktycznie przez ¾ filmu czekając na choć odrobinę „asasyńskiego” klimatu. Twórcy posiadali więc wiele możliwości zbadania materiału zanim przystąpili do pracy nad filmem. Dlaczego? Ponieważ mieli oni do dyspozycji nie tylko gry jako materiał źródłowy, ale także książki, komiksy, czy nawet film krótkometrażowy. Nawet mogę tutaj śmiało zaryzykować stwierdzenie, że pośród fanów znalazłby się niejeden, który chętnie pomógłby w przeniesieniu swojej ukochanej serii gier do świata kinematografii.

Niestety, ale na potwierdzenie faktu, że kino, które dotyczy gier, się nie sprzedaje, mam jeszcze dwa inne tytuły. Są to World of Warcraft oraz Prince of Persia. Jednak w przypadku WoW’a to było nieuniknione. Dlaczego? Odpowiedź jest bardzo prosta. To najbardziej popularna i płatna gra MMORPG na świecie. Co prawda ma ona swoje wzloty i upadki w licznie subskrybentów, ale gwarantuję, że procent graczy, którzy nie mają pojęcia o tej serii, jest niewielki. Więc tutaj ekranizacja była raczej tylko czymś, co przy takiej sławie marki było po prostu do przewidzenia.

Niestety jednak w przypadku i tej adaptacji nie ma sukcesu (na rynku amerykańskim i europejskim). Jedyne, co było dobre w tym filmie, to efekty specjalne. Fabuła nie porywała, a raczej była tak nudna, że ten czas, który poświęciliśmy na obejrzenie filmu, można by inaczej spożytkować. Tutaj tak samo, jak w wypadku serii Assassin’s Creed, osoby odpowiedzialne za scenariusz miały naprawdę wiele możliwości. Poza grami, animacjami, wieloma stronami czy forami, mieli także fanów, którzy na pewno by pomogli.

Ostatnim tytułem, który mógł coś zmienić, był film oparty na serii Prince of Persia. To seria gier zręcznościowych, która była kamieniem milowym, jeśli chodzi o animacje w grach. Tylko jedna z odsłon doczekała się swoich pięciu minut na dużym ekranie i nosiła podtytuł Piaski czasu. Jej największym problemem był fakt, że skonstruowane są w taki sposób, że gdy widziało się film, wiedziało się, o czym jest gra, i na odwrót. Pokazało to tylko, jakie podejście mieli ludzie, którzy się za to zabierali. Swoją drogą, ten film miał trzech różnych scenarzystów. Aż nic dziwnego, że fabularnie to jedno wielkie fiasko.

Sam reżyser, którym był Mike Newell, swoją pracą klasy nie pokazał. Szkoda, bo momentami to, co widzieliśmy na ekranie napawało wrażeniem, że jednak tym razem to mogło naprawdę się udać. W końcu kiedyś musi, prawda? Kiedy widziałem ten film w kinie wiedziałem, że jeśli dalsze próby będą wyglądały, tak jak robią to wymienione produkcje, to ja jako gracz mogę nie dożyć momentu, gdy na jakiś tytuł, który kocham – z konsoli czy PC – wreszcie wiernie zostanie przeniesiony na duży ekran. No bo kto nie chciałby zobaczyć swoich ulubionych postaci zobaczyć w kinie? Dajmy więc nadzieje osobom, które grają, na magiczne chwile zobaczenia tego, co tak trzyma ich przy konsolach i komputerach.

Ten tekst nie byłby kompletny, gdyby nie napisać o człowieku, którego krytykuje zarówno społeczność filmowa, ale i także gracze. Uwe Boll to reżyser, którego sława bierze się z tego, że robi on adaptacje gier komputerowych. Najbardziej kojarzone dzieła z jego dorobku to Alone in the Dark: Wyspa Cienia i Postal. Obie oparte oczywiście na grach o bardzo podobnych tytułach. Niestety, nie można o tych produkcjach napisać żadnych ciepłych słów.

Dla wielu osób są to po prostu filmy, gdzie z dobrej gry zrobiono coś na wzór karykatury tego, co twórcy stworzyli w swoim końcowym produkcie. Momentami można nawet powiedzieć, że reżyser wcale nie grał lub nie miał styczności z grami, których adaptacje próbował mizernie przenieść na ekran kina. Co mnie najbardziej zaskakuje? To fakt, że za niektóre swoje dzieła ten człowiek otrzymywał nominacje do nagród. Dobrze, że twórcy produkcji, o których pisałem wyżej, nie konsultowali się z nim podczas pracy nad jakimś projektem. Wtedy nie mielibyśmy żadnej gry dobrze przeniesionej na kinowy ekran, a nawet powiem więcej – z całą pewnością. Jeśli Uwe Boll maczałby palce w tak dużych produkcjach z potencjałem, to próby adaptacji gier umarłyby gdzieś między drugim levelem, a trzecią stroną scenariusza.

Jako gracz czuję niesmak, a także bije ode mnie sceptycyzm, kiedy słyszę o nowych pomysłach zmiany gier w filmy. W przypadku serii Resident Evil i Assassin’s Creed jakoś to wyszło, ale daleko temu do jakiejkolwiek świetności w jakimkolwiek formacie. Jeśli gracze i producenci filmowi nie zjednoczą się szybko, to tego typu przedsięwzięcia umrą w bardzo niedalekiej przyszłości. Sam na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że wraz z jednym ze swoich kolegów – fanem marki Assassin’s Creed – analizowaliśmy film w kontekście smaczków, wykonania czy przyszłości tego typu projektów. Czerpałem z tego wielką przyjemność. Niestety, ale nie mogę tego powiedzieć o innych przytoczonych przeze mnie przykładach. Patrząc na stan dzisiejszych produkcji mających początek w grach, z którymi miałem styczność, mogę powiedzieć, że serce gracza krwawi mocno, a oczy bolą od tego, co jest im przedstawiane. Czy producenci z reżyserami mogliby przestać mieć następujące podejście – „skoro gra się sprzedała, to zróbmy z niej nędzny film, licząc, że też się sprzeda”? Naprawdę nie mogę doczekać się momentu, kiedy granice między tymi dwoma przemysłami przestaną egzystować, bo tak naprawdę oba, jeśli będą ze sobą współpracować w odpowiedni sposób, mogą przynieść naprawdę ciekawe efekty. 

Ilustracja wprowadzenia: Materiały prasowe

Człowiek, który ma milion pomysłów na minutę. Od najmłodszych lat fan mrocznego rycerza Gotham, a po godzinach, kiedy Batsygnał nie świeci nad miastem czyta, pisze i stara się zmienić świat w ciekawsze miejsce.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?