Sherlock – recenzja 4. sezonu serialu

O ile po premierowym odcinku, ze względu na euforię nieobcą żadnej fance i żadnemu fanowi Sherlocka, trudno było krytycznie odnieść się do tego, co (wreszcie) zobaczyliśmy, o tyle po finale czwartego sezonu serialu jeszcze trudniej przemilczeć pewne (niepokojące) konstatacje lub pozbyć się ich z taką samą łatwością, z jaką niepożądane myśli zwykł odsuwać od siebie tytułowy bohater. Zwłaszcza, jeśli – a wiele na to wskazuje – The Final Problem miałby być ostatnim epizodem w historii produkcji w ogóle. 

Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: 4. sezon Sherlocka

Wiele wątków skłaniało do nieustannych spekulacji: śmierci Mary towarzyszyła teatralność, którą w pierwszym sezonie Molly przypisywała wyłącznie światowi filmów; na nieskazitelnym dotąd wizerunku Johna (Martin Freeman) pojawiła się dość nietypowa plama domniemanej niewierności; treść listu do Sherlocka (Benedict Cumberbatch) przekazanego mu przez Molly (Louise Brealey) pozostała niejawna; natury relacji Mycrofta i Lady Smallwood (Lindsay Duncan) także nie rozwinięto. Wiele wskazuje na to, że w tych przypadkach Steven Moffat i Mark Gatiss kierowali się brutalną w swej prostocie regułą: nie musicie wiedzieć wszystkiego, a my nie musimy wszystkiego objaśniać. W porządku, jednak pewnych niejasności nie sposób twórcom wybaczyć. Oto kilka przykładów: ani Mycroft, ani Sherlock, ani John nie zdołali w porę rozpoznać niepozornego latającego obiektu i ocenić skali zagrożenia, nim sytuacja stała się kryzysowa, żeby nie powiedzieć kuriozalna (scenę z wyskokiem przez okno, chociażby przez wzgląd na opłakane efekty specjalne, przemilczmy)? Kiedyś, dla dobra sprawy Mycroft potrafił bez mrugnięcia okiem przyglądać się torturowaniu Sherlocka, tymczasem teraz, gdy trzeba pociągnąć za spust, na drodze jego chłodnych kalkulacji nagle staje empatia? Nie zrozummy się źle – cecha sama w sobie jak najzacniejsza, jednak na tle dotychczasowej charakterystyki bohatera co najmniej dyskusyjna. Sprawa kolejna: Sherlock, najinteligentniejszy, najbardziej spostrzegawczy detektyw świata, nie orientuje się, że od siostry wcale nie odgradza go szklana szyba? John, któremu w ramach odsieczy spuszczona zostaje lina, choć kilka minut wcześniej jego ruchy ewidentnie krępował łańcuch? Na ile prawdopodobne jest, aby z oczywistymi konsekwencjami tragicznego epizodu z czasów dzieciństwa nie zmierzyli się przez lata ani rodzice zamordowanego chłopca, ani państwo Holmesowie? I tak dalej, i tak dalej. 

Last, but not least – druzgocący sposób, w jaki potraktowano Molly. Oto poczciwa, lojalna Molly, której telefoniczna rozmowa z Sherlockiem roztrzaskuje serca widzów na kawałki, w następnym ujęciu ze swoim udziałem jak gdyby nigdy nic hasa po gniazdku nierozłącznego duetu z Baker Street. Stosunek Hooper do Holmesa jest oczywisty od samego początku serialu; nie ma również wątpliwości co do tego, jak wyczerpujące emocjonalnie (tak dla niego, jak i dla niej) oraz nieludzko okrutne było to wydarzenie. Czy nie byłoby więc lepiej – z pewnością: sprawiedliwiej – posypać rany solą i skonfrontować postaci po zakończonej „misji”, zamiast amputację bez znieczulenia traktować jak niegroźne otarcie?  

Kilka migawkowych ujęć prezentujących sielankę na Baker Street z towarzyszącą jej narracją Mary w tle, może, oczywiście, uchodzić za coś w rodzaju happy enndu – uroczego lub ckliwego, zależy od indywidualnych gustów odbiorców. Tyle tylko, że twórcy przyzwyczaili nas do oczekiwania, zwłaszcza po finałowych sekwencjach, czegoś znacznie więcej. Zamiast przeskoczyć wysoko zawieszoną poprzeczkę, albo chociaż utrzymać jej poziom, postawili na niesatysfakcjonujące półśrodki i naiwne uproszczenia; w widzach zaszczepiając tym samym drażniące wrażenie niedopowiedzenia, pourywania, mniejszej dbałości o spójność, wewnętrzną logikę i konsekwencję. 

Zdjęcie użytkownika Sherlock.

Pomimo kilku łyżeczek, może nawet łyżek, dziegciu, Sherlock nie przestaje smakować. W ogromnej mierze ze względu na obsadę, której członkowie potrafią przekazać każdy, absolutnie każdy stan wewnętrzny granych przez siebie postaci; najdrobniejszy grymas i najgłębszą emocję. Benedict Cumberbatch (znacie kogoś, kto potrafi mówić szybciej?) i Martin Freeman (nic, tylko go tulić, tulić i tulić), duet niezastąpiony, wygrywa na należących do nich, pierwszych skrzypcach, istny wachlarz melodii: tych znanych i tych zupełnie nowych, równie hipnotyzujących – od rozczulających/rozdzierających (rodzicielskich, przyjacielskich, małżeńskich) odruchów po przytłaczające poczucie straty, zdrady i winy; od tłumionych wszystkimi siłami odczuć przez te, które niechętnie wypełzają na światło dzienne, aż po te, którymi przesączony jest każdy ich gest, spojrzenie i dźwięk.  

Nagłe „złagodnienie” nagłym „złagodnieniem” – przerażony klownem, próbujący okiełznać temperament młodszego brata, wyrażający swój stosunek do nowonarodzonych istot żywych czy wykonujący niepewne ruchy na szachownicy relacji damsko-męskich Mycroft (Mark Gatiss) także zasługuje na uznanie. Skoro już o uznaniu mowa: nawet, jeśli pytanie: miss me? niezmiennie przyprawia o gęsią skórkę, po popisie Andrew Scotta jako – jednak nie zmartwychwstałego, acz tak samo charyzmatycznego, socjopatycznego (i, o zgrozo, pociągającego!) – Moriarty’ego można odpowiedzieć wyłącznie twierdząco. Powiedzmy sobie szczerze: po tym, co zobaczyliśmy, utwór I want to break free już nigdy nie będzie taki sam. 

Wraz ze śmiercią Mary (Amanda Abbington) widocznej zmianie uległy także serialowe proporcje między powagą i humorem; we wspólnych scenach Sherlocka i Mycrofta czy Sherlocka i Johna nie brakowało co prawda dowcipnych, błyskotliwych, zabawnych momentów (Mycroft, we know – wobec ciężaru emocjonalnego finałowego odcinka zdanie na wagę złota), ale było ich z pewnością o wiele mniej, niż w poprzednich sezonach. Kwestią nierozstrzygniętą (czy raczej: indywidualną) pozostaje, czy dzięki temu wybrzmiewały jeszcze bardziej wyraziście, czy może ich ostrze stępiała nieco bądź co bądź przytłaczająca atmosfera. Berło komizmu z pewnością przejęła przebojowa, nieoceniona pani Hudson (Una Stubbs) – z pomocą ducha Mary rozganiająca (przynajmniej na chwilę) zbierające się nad bohaterami czarne chmury. Czarne owce również się spisały; demoniczny Toby Jones jako Culverton Smith budził przerażenie (notabene: odcinek The Lying Detective budził chyba najmniej zastrzeżeń) i wstręt na każdym kroku, zaś Sian Brooke w roli Eurus Holmes sprawiła, że w jej bohaterce dostrzec można było zarówno to, co śmiertelnie niebezpieczne, ale także przejawy dziecięcej bezradności i zagubienia (choć, z drugiej strony, jej poszczególne wcielenia dało się, prędzej czy później, zdemaskować).

Ostateczna ocena czwartego sezonu Sherlocka nie wskazuje, rzecz jasna, na jego spektakularny upadek; sugeruje jedynie, że nie rozbito banku, a przecież w poprzednich latach udawało się to zrobić. Serial nadal postrzymują takie fundamenty, jak chociażby doskonałe, angażujące widza aktorstwo, regularnie sięgające zenitu napięcie czy bezcenna warstwa humorystyczna; nadal zasługuje na miejsce w ścisłej czołówce współczesnych produkcji. Na tę jego odsłonę najdłuższy cień rzuca jednak spiętrzenie uproszczeń, pominięć i odstępstw od normy – spędzających sen z powiek pomimo wnikliwych analiz, poszukiwań ukrytych sensów. Cytując słowa jednego z bohaterów: it is what it is; w żadnym z odcinków nie doszukamy się niczego, co chcielibyśmy w nim odnaleźć, jeżeli Moffat i Gatiss tam tego nie zawarli – i ta właśnie, niedająca się wypełnić, pustka mierzi najbardziej. Fakt, że za kilka lat mógłby wypełnić ją piąty sezon, to tylko jeden z powodów przemawiających za jego powstaniem. 

 Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe 

Dziennikarz

Studentka czwartego roku Tekstów Kultury UJ.
Ze świata literatury najbardziej lubi powieści, ze świata muzyki - folk, ze świata kina - (melo)dramaty oraz indie. I Madsa Mikkelsena, oczywiście.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?