Równocześnie z szaleństwami Wulkana nad Imperium Kree kontrolę przejmują Inhumans. O ile Gabriel Summers nie jest materiałem na męża stanu, tak Black Bolt nie dość, że nie wygaduje głupot, to ma solidne predyspozycje, by przewodzić czymś więcej niż hermetyczną społecznością. Koleje losu sprawiają, że dwie kosmiczne potęgi stają przeciw sobie. Aczkolwiek Wojna królów to nie taki sobie pozaziemski blockbuster, choć spełnia wszystkie standardy wybuchowego widowiska.
W Wojnie królów nie ma miejsca na odpoczynek i refleksję. I słusznie, bo nie byłoby dla nich miejsca w następujących po sobie starciach. Abnett i Lanning mogliby bez cienia wstydu pisać scenariusze pod kosmos MCU, zwłaszcza że sporo jest jeszcze w nim do opowiedzenia. Tylko w tym albumie występują Kree, Shi’ar, Inhumans, team Starjammers + X-Men i Strażnicy Galaktyki. Ci ostatni więcej pokażą w zapowiedzianym na listopad drugim tomie swych przygód. Autorzy nie omieszkali wprowadzić też zupełnie nowych graczy na arenę.
Wojna królów to nie tylko surowa historia, ale i szereg tie-inów. Widzimy w nich między innymi Skaara, syna Hulka, na jego przymusowych wczasach na planecie Sakaar. Istotniejszymi bohaterami są osobnicy przywdziewający pancerze wyglądające jak połączenie kombinezonów Iron Mana i Falcona. Bractwo Raptorów to dość enigmatyczna organizacja, pozornie szlachetna w zamiarach, lecz nie uciekająca przed zbrodniczymi czynami. Zwłaszcza jeśli chodzi o dobro Imperium Shi’ar.
W świecie Marvela istnieje kilka naprawdę dobrze napisanych czarnych charakterów. I wbrew temu, co myślałem sobie o Wulkanie na początku, on do takich należy. Brat Cyclopsa i Havoka to kosmiczna wersja stereotypu sadystycznego władcy. Wyobraźcie sobie Nerona na czele gwiezdnego imperium, samodzielnie również dysponującego pewnym potencjałem mocy. Nic może odkrywczego, lecz mimo to bohater ten znalazł się na właściwym miejscu. Jego szaleństwa wzbudzają również sprzeciw, dzięki któremu tak skostniała postać, jaką jest Gladiator, okazała się mieć charakter. Siła marvelowskiego Supermana z irokezem została też wyjaśniona i to w dość ciekawy sposób.
Wizualnie kosmiczny Marvel nigdy mnie nie rozczarował. Metaludzie, kosmiczne statki i obce, często niehumanoidalne cywilizacje, czyli baza nadająca się świetnie zarówno pod space operę, jak i komiks z herosami. Prywatnie faworyzuję Paula Pelettiera, oficjalnie wszyscy autorzy dają piękny pokaz kunsztu. To, co najbardziej doceniam, to fakt, iż gdzieś tam unosi się duch pomysłów Kirby’ego i Starlina, choć ze sporą dawką nowych pomysłów.
Wojna królów stanowi najbardziej generyczny przykład kosmosu Marvela z okresu Abnetta i Lanninga. Ze wszystkimi tego zaletami i wadami. Przygoda porywa, ale czasem oślepia widowiskowością. Bohaterowie są interesujący, ale ich liczba na metr kwadratowy ujmuje niekiedy ich indywidualności. Napięcie nie opada, ale przez to kolejne zdarzenia w swej skali wydają się wręcz niemożliwe. Album ten to na pewno nie koniec międzygwiezdnej strony Marvela na naszym rynku i nie mam na myśli kolejnego tomu z drużyną Star-Lorda. W ramach WKKM wydany został Imperatyw Thanosa, który logicznym rozumowaniem być może ponownie ujrzy światło dzienne, podobnie jak wynikający z niniejszej historii Realm of Kings. Oby tak się stało, gdyż może Lanning i Abnett nie stawiają na ambitne fabuły, ale z pewnością tworzą komiksy o kinowej widowiskowości.
Tytuł oryginalny: War of Kings
Scenariusz: Dan Abnett, Andy Lanning, Christos N. Gage, C.B. Cebulski, Jay Faerber
Rysunki: Paul Pelletier, Ramon Pérez, Reilly Brown, Wellington Alves, Bong Dazo, Mahmud Asrar, Carlos Magno, Adriana Melo, Graham Nolan, Paolo Pantalena, Harvey Tolibao
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Egmont 2020
Liczba stron: 420
Ocena: 80/100