Divinity – recenzja komiksu

Dziś Zimna Wojna jest tylko wspomnieniem. Najbardziej rozpalającym wyobraźnię jest okres wyścigu o palmę pierwszeństwa w zdobywaniu przestrzeni pozaziemskiej. Popkultura pokazała nam kilka fantastycznych wizji tej rywalizacji, a Divinity ze świata wydawnictwa Valiant to jedna z nich. Ciekawa, choć na ten moment daleka od rewolucyjności. Nie spodziewajcie się śmiałości rodem z komiksu Superman: Czerwony syn, ale kosmiczny towarzysz-bóg to postać, obok której nie można przejść obojętnie.

Strona komiksu Divinity

Rok 1960. ZSRR wysyła w kosmos rakietę, która bynajmniej nie zamierza pozostać na orbicie okołoziemskiej. Jej pasażer kieruje się w nieznane części galaktyki, a cały projekt spowity jest woalem tajemnicy. Wiele dekad później kosmonauta wraca na Ziemię odmieniony. Jeśli myślicie, że członkowie Fantastycznej Czwórki nabyli cudownych mocy, to jestem ciekaw, co powiecie na zdolności Abrama Adamsa?

Nie mogłem nie skojarzyć Adamsa z Doktorem Manhattanem. Wszechmoc i swobodne, choć bezradne poruszanie się na linii czasowej, są wspólnym mianownikiem komiksowych bogów. Bohater Kindta jest jednak bardziej ludzki i ten człowieczy pierwiastek czyni go wyjątkową wrażliwym. Kolejny raz odniosłem wrażenie, że bohaterowie Valianta dostają zbyt mało czasu na rozwinięcie skrzydeł. Divinity ma treść, której pełne wyłożenie zajęłoby dużo więcej, niż cztery zeszyty. Nawet jednak w takiej formie jest ciekawe, choć posiada jeden przykry mankament.

Strona komiksu Divinity

Związek Radziecki był mało opiekuńczym państwem. W Divinity nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że świat przedstawiony jest taki jankesko-popkulturowy, z tymi wszystkimi „towarzyszami” i odwołaniami do „mateczki Rosji”. O ile takie przerysowanie niekiedy wydaje się zabawne, to logiczne absurdy jednak nokautują. Wyobraźmy sobie ZSRR roku 1945. Państwo na wskroś totalitarne. Pod jedno z ministerstw (sic!) jak gdyby nigdy nic podrzucone zostaje dziecię. Los na pewno nie skierowałby go ku gwiazdom, a raczej do mało sympatycznego przytułku, gdzie szansę na karierę w kosmicznej służbie Sojuzowi byłyby zerowe. A już na pewno w krainie pełnej Iwanów, Ilji i Jewgieniłów nikt nie nazwałbym go Abramem Adamsem. Takich drobiazgów jest więcej i nie wpływają one konkretnie na fabułę, ale kłują w oczy niedopracowaniem, swoistą amerykańską mentalnością z komiksów superbohaterskich lat 60-70.

Trevor Hairsane na pewno potrafi ukazać nielinearny czas akcji. Nieźle wychodzą mu również kosmiczne widoki i właściwie to całokształt jego prac nie budzi moich zastrzeżeń. Czasami jednak za bardzo szarżował w kwestii mimiki. Rozstaw oczu przywodził na myśl rekina-młota, choć takie perełki były rzadkością. Divinity najbardziej zawdzięcza Hairsane’owi stosunkowo spokojne, spowalniające tempo akcji, dzięki czemu skromna ilość zeszytów tej miniserii zachowuje sens, a niedosyt może być zaspokojony ewentualną kontynuacją losów Abramsa.

Strona komiksu Divinity

Wydawnictwo KBOOM wydaje równolegle dwie solowe serie ze świata superbohaterów Valinata i wypuszczenie dodatkowego tomu, gdzie dostajemy mnogą ilość przebierańców, zaostrza apetyt na więcej. Mało jeszcze wiemy o uniwersum Valiant i przydałaby się jakaś klasyka tego świata. To, co zostało dotąd wydane, było powiewem świeżości, ale potrzebne są jeszcze solidne podstawy, aby KBOOM mogło stworzyć konkurencję dla linii wydawniczych Marvela i DC od Egmontu. Koniec stycznia przyniesie kolejne tomy Bloodshota i X-O Manowar. Rzecz jasna czekam na nie, jak i na dalsze kroki w tym świecie.


Okładka komiksu Divinity

Tytuł oryginalny: Divinity
Scenariusz: Matt Kindt
Rysunki: Trevor Hairsine
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Wydawnictwo KBOOM 2019
Liczba stron: 124
Ocena: 75/100

Dziennikarz, felietonista. Miłośnik klasyki SF, komiksów i muzyki minionych bezpowrotnie dekad.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?