Spadkobierca legendy boksu!
„Creed” jest jednoznacznym zaprzeczeniem tezy, że sequel, remake lub spin-off nigdy w życiu nie dorówna pierwowzorowi. Nowy film Ryana Cooglera – początkującego, ale bardzo dobrze rokującego reżysera – uderza mocniej niż którykolwiek z ciosów legendarnego Apollo Creeda… Zaraz, co ja mówię? Produkcja po prostu zwala z nóg niczym najpotężniejszych lewy sierpowy „włoskiego ogiera” – Rocky’ego Balboy. Nie wierzycie? Właśnie tak czuje się widz po obejrzeniu produkcji rzeczonego twórcy; po prostu znokautowany. Reżysersko-aktorski duet Ryan Coogler-Michael B. Jordan ponownie zdał egzamin, a towarzyszący im Sylvester Stallone w roli ikonicznego Rocky’ego Balboy dodał obrazowi jedynie blasku i ostatecznego szlifu, dzięki czemu „Creed” nie tylko dorównuje pierwowzorowi, on w wielu aspektach zdecydowanie przewyższa oryginał! Zbyt śmiałe stwierdzenie? Po uzasadnienie zapraszam do lektury poniższego tekstu!
„Creed” dzieje się kilkanaście lat po znanych widzom wydarzeniach z filmu „Rocky Balboa”. W ręce kinomanów zostaje oddany nowy bohater – syn Apollo Creeda, który wbrew przeciwnościom losu i nieprzychylności rodziny decyduje się podążyć drogą ojca i zostać zawodowym bokserem. Mimo że historia brzmi dość standardowo oraz mało zachęcająco, to obraz z minuty na minutę staje się coraz bardziej interesujący. Prosta z pozoru fabuła okazuje się wielowątkową opowieścią rozgrywającą na kilku różnych płaszczyznach. Na pierwszy rzut oka można dostrzec dwie wyraźnie zarysowane historie, w których nadrzędną rolę odgrywa motyw walki. Widzowie zatem z jednej strony obserwują zmagania utalentowanego, lecz pozbawionego jakiegokolwiek wsparcia Adonisa, który zmuszony jest samotnie stawić czoła legendzie ojca, w celu udowodnienia sobie, że jego życie nie jest jedynie przypadkiem; zwykłą, niezaplanowaną pomyłką. Z drugiej natomiast kinomani przyglądają się Rocky’emu. Podstarzały bokser, który już dawno odwiesił swoje rękawice, zmuszony jest stoczyć jeszcze jedną walkę z najcięższym do tej pory przeciwnikiem – wrogiem, który odebrał mu ukochaną Adrian. Widzowie na przemian śledzą wzloty i upadki bohaterów, widzą ich problemy, obawy i zwątpienia. Ponadto warto tutaj wspomnieć, że twórcy rzetelnie kontynuują wątki z poprzedniczek, doskonale pamiętając każdy szczegół serii. Rozwinięta zostaje historia rodziny Apolla, poznajemy również kolejne fakty z życia Rocky’ego i jego bliskich, a w związku z tym znajdziemy masę mniejszych lub większych odniesień do bokserskiej sagi – przykładami może być restauracja Adrian, dawna szkoła bokserska „włoskiego ogiera”, a nawet powrót twórców do trzeciego pojedynku Creeda i nadmienionego pięściarza, ale za zamkniętymi drzwiami (dowiecie się nawet, kto wygrał!). Takich smaczków w obrazie jest naprawdę sporo.
Jednakże, pomimo licznych nawiązań i mylących reklamach sugerujących kolejną odsłonę zmagań „włoskiego ogiera”, omawiany obraz to przede wszystkim historia Adonisa. Twórcy wyraźnie zaznaczają to nie tylko w fabule produkcji, spychając Rocky’ego na drugi plan, lecz również za pośrednictwem muzyki. Pamiętacie legendarne kawałki z serii „Rocky”? Usłyszycie je również w „Creedzie”, lecz tylko w momentach poświęconych Balbole. Dodatkowo znane utwory pojawiają się w filmie jedynie w bardzo ściszonej tonacji przywodzącej na myśl szept lub dalekie echo, które momentalnie przywołują wspomnienia i powodują chwilę nostalgii. Jednakże w większości obraz wypełniony jest zupełnie nowymi kawałkami, idealnie budującymi klimat amerykańskiej dzielnicy zdominowanej przez czarnoskórych mieszkańców. Czarna muzyka dobrze pasuje do głównego bohatera, jak i całego obrazu, nadając mu specyficznej atmosfery.
„Creed” zatem ukazuje zderzenie dwóch kontrastujących ze sobą osobowości i światów. Jedną z nich jest Adonis, drugą Rocky. Pomimo pozornych różnic i ogromnej przepaści wiekowej, która jest swoją drogą niezłym pretekstem dla twórców do wprowadzenia wielu humorystycznych akcentów do ich bokserskiego widowiska, to bohaterowie są pod wieloma względami bardzo do siebie podobni. Rocky Balboa i Adonis Creed doskonale się uzupełniają, napędzają siebie nawzajem, stanowią dwie strony jednej monety. Wzajemna relacja obu panów, niewątpliwa chemia pomiędzy aktorami, stanowi trzon całego film. To dzięki niej jesteśmy świadkami wielu zabawnych i wzruszających momentów, które dodają tej historii kolorytu i emocjonalnego wydźwięku. Ich spotkanie zmienia życie obu, jeden zyskuje namiastkę prawdziwego ojca, którego nigdy nie miał, drugi otrzymuje powód do walki z chorobą i dalszego życia po utracie bliskich. Innymi słowy, to co próbowano dość nieudolnie przedstawić w piątej części serii, czyli relację pomiędzy trenerem i uczniem, udało się bezproblemowo ukazać w „Creedzie”.
Nowa produkcja Cooglera niesie ze sobą ważny przekaz oraz podkreśla istotne dla człowieka wartości. „Creed” to przede wszystkim piękny i wzruszający film o przemijaniu, godzeniu się z przeszłością, a co najważniejsze odnajdywaniu na nowo sensu życia i kolejnego celu do realizacji. Twórcy na przykładzie Rocky’ego próbują nam uświadomić, że nawet wtedy, gdy nasza sława przeminie, najbliżsi odejdą, a najlepsze lata wydają się już daleko za nami, to ciągle możemy odnaleźć szczęście, spełnienie i mimo przeciwności losu z powodzeniem urzeczywistniać swoje marzenia. „Creed” jest również hymnem pochwalnym boksu. Sport ten przedstawiony jest w filmie jako droga życia, pasja, której zarówno Adonis, jak i Rocky oddali całe swoje serca. Ponadto w produkcji znajduje się świetna refleksja na temat boksu i życia, która stanowi wspaniałe podsumowanie całej dotychczasowej serii. Pada tutaj stwierdzenie, że największym oponentem każdego człowieka jest on sam, czyli jego wady, słabości, strach i obawy. To one wiążą nam ręce, czasem paraliżują przed podjęciem wyzwania lub właściwej decyzji. Nie zabrakło również podkreślenia wartości rodziny, przyjaźni oraz subtelnie wprowadzonego motywu sportowego dziedzictwa.
Niewątpliwą zaletą filmu „Creed” jest niemal wybitne aktorstwo. Na pierwszy planie dominuje Michael B. Jordan w roli tytułowego bohatera, który po udziale w koszmarnym reboocie „Fantastycznej Czwórki” – obraz mógł raz na zawsze przekreślić karierę niewątpliwie utalentowanego Kalifornijczyka – odrodził się niczym feniks z popiołów. Wykreowana przez niego postać to pod wieloma względami lustrzane odbicie ojca i nie chodzi tutaj jedynie o podobieństwo wizualne. Adonis jest równie ambitny i zdeterminowany, co Apollo. W jego oczach widać podobny błysk, a także pasję oraz oddanie boksowi. Jest pewny siebie, czasem zbyt arogancki, lecz to człowiek o złotym sercu, który ciężką pracą zdobył sobie szacunek, miłość oraz popularność. Michael B. Jordan po prostu lepiej nie mógł zagrać tej postaci. Mimo że byłem pełen wątpliwości podczas ogłaszania ostatecznej obsady obrazu i angażu wspomnianego aktora do roli syna legendarnego Creeda, to po zakończonej projekcji nie potrafię sobie wyobrazić nikogo innego, kto w tak przekonujący sposób odegrałby nadmienionego bohatera. Podczas seansu miałem wrażenie, że Michael B. Jordan nie stara się wcielić w Adonisa, on po prostu był na srebrnym ekranie potomkiem genialnego czarnoskórego boksera z Ameryki. Niewyobrażalny wyczyn. Na ekranie dzielnie towarzyszy mu gwiazda kina akcji, czyli Sylvester Stallone w roli swojego życia, którą jest Rocky Balboa. Trzeba przyznać, że doświadczony aktor zaliczył w „Creedzie” jeden z najlepszych, jeśli nie nawet najlepszy występ w całej swojej dotychczasowej karierze. Sly całkowicie zdominował drugi plan. W roli trenera i mentalnego mentora syna swojego dawnego przeciwnika, a potem najlepszego przyjaciela spisuje się zaskakująco dobrze. Stallone gra minimalistycznie, w odpowiedni sposób dozując przekazywane przez niego emocje. Wykreowany przez niego bohater to ten sam uroczy i sympatyczny facet z poprzednich części, który pomimo przykrych doświadczeń, codziennych trosk i rezygnacji z boksu stara się czerpać z życia tyle radości, ile tylko zdoła. Uważam, że razem z Michaelem B. Jordanem stworzył godny zapamiętania ekranowy duet, który przez długi czas będzie dla ludzi wzorem męskiej przyjaźni, szacunku oraz oddania. Ponadto Sly udowodnił, iż nominacja do złotej statuetki w jego wypadku nigdy nie była pomyłką ze strony akademii, która jeśli tym razem pominie rolę aktora w „Credzie” podczas wręczania Oscarów, wykaże się brakiem kompetencji oraz zwyczajną niechęcią do gwiazdy kina akcji lat 80.
Wisienką na torcie są wręcz oszałamiające sekwencje walk na pięści. W tych kilku nielicznych, ale jakże dobrze zmontowanych i widowiskowych scenach, Ryan Coogler popisuje się niebywałym kunsztem reżyserskim. Po pierwsze pojedynki cieszą się naprawdę świetną dynamiką, a po drugie twórca nigdy nie traci nad nimi kontroli. Coogler dokładnie wie, co, kiedy i w jaki sposób pragnie widzom przedstawić. Brak tutaj jakiegokolwiek chaosu, a nawet dozy przypadkowości – przejścia pomiędzy kadrami są płynne i spójne, a choreografie pojedynków przećwiczone ze sto razy. Jednakże to nie wszystko, na co możecie liczyć. Ogromnej widowiskowości dodają filmowi gwałtowne zbliżenia na twarze bohaterów lub wyprowadzane przez nich ciosy, a także równie nagłe oddalania kamery, która w jednej chwili obejmuje cały ring, pozwalając kinomanom zobaczyć z zupełnie innej perspektywy dziejące się na nim wydarzenia. Ponadto reżyser umiejętnie spowalnia niektóre fragmenty walk tak, aby widz mógł się w pełni cieszyć jej najważniejszymi momentami. Wystarczy tutaj przywołać scenę nokautu młodego Creeda, która robi piorunujące wrażenie. Trzeba to przyznać, tak emocjonujących i zapierających dech w piersiach pojedynków próżno szukać w poprzednich częściach „Rocky’ego”.
Ryan Coogler do wyreżyserowania zapadającego w pamięć spektaklu o ludzkich emocjach, uczuciach, pragnieniach, snach i marzeniach, a mówiąc najogólniej życiu, nie potrzebował ogromnego budżetu i będących na topie aktorów, których twarze codzienne spoglądają na klientów przeróżnych sklepów z okładek popularnych magazynów. Twórca postawił na własne umiejętności, sprawdzonego aktora – Michaela B. Jordana, a także nieco zapomnianego już, ale niezwykle doświadczonego i znającego od podszewki całą serię Sylvestra Stallonea. Dzięki temu stworzył ponadczasowe dzieło, które złotymi literami wpisze się zarówno w historię „Rocky’ego”, jak i całej kinematografii, dając ponadto – z dużym prawdopodobieństwem – początek nowej serii opowiadającej o losach syna legendarnego Appolla Creeda!
„Creed: Narodziny legendy” reż. Ryan Coogler – ocena Movies Room to: 90/100