O dwóch takich, co noszą peleryny
Starcie dwóch komiksowych herosów, na które czekali nie tylko miłośnicy noweli rysunkowych. Kal-El, ostatni ocalały mieszkaniec planety Krypton, znany jako Superman, kontra Batman, człowiek w masce nietoperza nocami walczący z przestępcami, na codzień milioner i playboy z nonszalanckim podejściem do otoczenia. Dwie monumentalne postacie zasłużyły na film-pomnik, a Zack Snyder potraktował to zadanie bardzo dosłownie. Otrzymaliśmy przedładowany efektami specjalnymi i pompatyczną muzyką, utrzymany w grobowym nastroju oczekiwania na koniec świata blockbuster.
Zanim bohaterzy zaczną wymieniać ciosy, twórcy przygotowują kontekst. Cofamy się do kulminacji Człowieka ze stali, gdzie Superman (Henry Cavill) walczy z Generałem Zodem, przy okazji równając z ziemią pół Metrolpolis. Budynki się walą, niewinni ludzie giną tylko przez to, że znajdują się w polu rażenia. Bruce Wayne (Ben Affleck) pędzi na miejsce tragedii – jego wieżowiec jest w ścisłym centrum zdarzeń. Bliscy współpracownicy milionera nie mają szans na przeżycie. W scenach przypominających prawdziwe ujęcia z ulic Nowego Jorku po ataku na World Trade Centre, Wayne wędruje w chmurze pyłu, gdzie zszokowani mieszkańcy nie do końca wiedzą, co się stało. Niedługo później Superman zostaje obwołany zbawcą ludzkości – tylko on jest w stanie uchronić Ziemię przed czyhającym w kosmosie i na Ziemi niebezpieczeństwem. Tylko kto obroni ludzkość przed Supermanem?
Ktoś bardzo stara się przekonać opinię publiczną, sprawujących władzę polityków, oraz Batmana, że Superman ma zbyt krótką smycz i nie odpowiada przed nikim za swoje czyny. Milioner i wynalazca Lex Luthor (Jesse Eisenberg) z jednej strony lobbuje u senatorów kongresu USA, a z drugiej przygotowuje sobie plan B, gdyby oficjalna droga nie wypaliła. Staraniom Lexa bacznie przygląda się Wayne, który widzi w boskiej obecności nadczłowieka powód do zmartwień, niż do spania spokojnie. W dodatku męczą go koszmary rodem z Birdmana, gdzie atakuje go przerośnięty nietoperz. W tym samym czasie Lois Lane (Amy Adams) prowadzi śledztwo w sprawie domniemanego ataku Supermana na afrykańską wioskę, a Clark Kent zamiast pisać o sporcie, fascynuje się poczynaniami Batmana w Gotham.
Autorzy scenariusza starali się upchnąć w historii więcej wątków, niż reżyser był w stanie przetrawić. Są nawiązania do przeszłości, wątki rodzinne, polityczne oraz zasiane ziarno pod kolejne filmy z uniwersum DC Comics. Snyder Altmanem nigdy nie był i bardziej skomplikowane historie wychodziły mu nieporadnie, jak choćby w Sucker Punch. Tutaj też mamy wrażenie, że ponad połowa filmu ciągnie się nieporadnie, bo każda teza i posunięcie musi być dwukrotnie wytłumaczone przez same postacie. Dialogi są poważne, sztywne, uszyte wprost pod panujący w filmie nastrój. Gdy pada dowcip lub cięta riposta, najczęściej to Alfred (świetny Jeremy Irons) lub Perry White (Laurence Fishburne) rozjaśniają chwilowo żałobną atmosferę. Twórcy z jednej strony nie wierzą w inteligencję widzów, z drugiej – w stworzony przez siebie materiał. Bo w to, że nie mają umiejętności w stosowaniu podstawowych elementów języka filmowego, jestem w stu procentach pewien. Maskowanie toporności historii, dziur w scenariuszu i drętwych dialogów efektami wizualnymi, dezorientującym montażem i głośną muzyką jest przecież największą bolączką współczesnego kina. Jak widz ma skupić się na tym, o czym dywagują postacie, kiedy Amy Adams kusząco prezentuje się w kąpieli, Cavill półnagi pręży muskuły robiąc sobie śniadanie, a Gal Gadot w roli Diany Prince wygląda tak zniewalająco, że sala kinowa wstrzymuje oddech na kilka długich sekund.
Zobacz również: Recenzja filmu „Batman DCU: Mroczny rycerz – powrót”
Skoro jesteśmy przy stronie wizualnej – Snyder zostawia swój stylistyczny odcisk niemalże na każdym ujęciu, począwszy od reminiscencji z zabójstwa rodziców Wayne’a, na wielkich scenach batalistycznych kończąc. Ujęcia slow-motion to niemal sygnatura jego filmów – i zawsze jest okazja, żeby pokazać coś w zwolnionym tempie. Spadająca łuska, jedna, druga, trzecia. Marsz przez korytarz – tych też jest kilka. Zbliżenie na twarze, pojedyncze i w tłumie. Ten efekt robił ogromne wrażenie w 300, ale stosowany wielokroć, bez większego uzasadnienia, przeradza się w niezamierzoną parodię. W kilku scenach wszystko działa jak należy – choćby kiedy Superman ratuje dziewczynkę z pożaru, otoczony wianuszkiem wyznawców. Przez to nie mogę twórcom zarzucić braku wizualnej konsekwencji, bo film zrealizowany jest z jakże potrzebnym rozmachem i zainwestowane w produkcję miliony widać w każdym ujęciu. Na specjalne wyróżnienie zasługuje posiadłość Bruce’a Wayne’a oraz gadżety Batmana – wyglądają one wprost znakomicie.
Jeżeli o Człowieku – Nietoperzu mowa – to jeden z dwóch elementów, który poprawiają ogólną ocenę filmu. Po wszystkich hejtach, które pojawiły się, gdy ogłoszono Bena Afflecka nowym Batmanem, aktor udowadnia, że nie znalazł się w tym filmie przypadkowo. Przy bardzo ograniczonym czasie ekranowym, w porównaniu do Keatona czy Bale’a, udało mu się stworzyć wzbudzającą szacunek postać, z jakże potrzebną głębią psychologiczną. Wayne jest zmęczony toczoną przez siebie nierówną walką z niesprawiedliwością i demonami przeszłości, a jednocześnie napędzany potrzebą działania. Jego ludzki wizerunek ociepla dodatkowo Alfred, docinając co chwila Paniczowi Bruce’owi. Drugi motyw to Wonder Woman. Może to ze względu na magnetyzującą Gadot, może ze względu na tajemniczość tej postaci, o której nie wiemy prawie nic. Znów potwierdza się stara prawda, że skrywane sekrety są bardziej kuszące niż cała naga prawda. Kiedy kobieta tylko przemyka przez ekran, robi się momentalnie bardziej interesująco.
To samo chciałbym powiedzieć o pozostałych bohaterach, ale tu nie jest tak różowo. Zostawmy w spokoju Supermana – ten ma pełne ręce roboty. Szkoda, że Clark Kent nigdy nie zasługuje na sympatię, jaką dał mu w przeszłości Christopher Reeve – tutaj jest wiecznie skomlącym, irytującym dziennikarzem. Jeszcze gorzej sprawa ma się z Luthorem – Eisenberga wiadomo, gra swoje postacie ze specyficzną manierą. Tutaj przesadza zupełnie, powtarzając rolę Marka Zuckerberga aktor niepotrzebnie podkręca jeszcze regulator, czyniąc każdy gest, minę i wypowiedziane zdanie podwójnie irytujące. Ze wszystkich szkoda najbardziej Amy Adams – ta utalentowana aktorka wiele razy udowodniła, że może być kimś więcej niż zawieszonym na ramieniu Supermana cukierkiem. Jej Lois jest zwyczajnie spłycona w scenariuszu. Irytuje też niepotrzbnie rozciągnięty czas trwania – po dwóch godzinach zaczynamy wiercić się w fotelu, a przełknięcie kolejnej dawki grafiki komputerowej zaczyna nużyć.
Zobacz również: „Batman v Superman” – materiał filmowy zawierający wywiady z aktorami
Kiedy na ekranie oglądamy „największy pojedynek w historii”, w kinach Warner Bros i DC Comics toczą walkę z Marvelem i Disneyem o serca i portfele widzów. Docenić trzeba fakt, że ci pierwsi próbują zachować oryginalność i na siłę nie konkurować z autoironicznymi, luzackimi produkcjami Marvela. W jaki sposób da się to robić pokazał Christopher Nolan. Niestety, Snyderowi do twórcy Mrocznego rycerza jest bardzo daleko. Być może kiedyś mówiono o nim jako o wizjonerze, ale jeżeli jego wizja ogranicza się do głośnych i naładowanych efektami specjalnymi filmów, równie dobrze może nim być Michael Bay. Świat postaci DC Comics potrzebuje przy sterach nie tylko ludzi, którzy mogą stworzyć produkt będący maszynką do zarabiania milionów dolarów, ale również kogoś z sercem, kto obdarzy filmowy materiał jakże potrzebną miłością.
Kiedy po obejrzeniu wszystkich możliwych zwiastunów dostępnych w internie, zdjęć i materiałów promocyjnych, widzowie w końcu zasiądą w fotelach, nie czeka ich żadna niespodzianka czy wielkie rozczarowanie. Batman v Superman: Świt sprawiedliwości jest tym, czy zapowiali twórcy: luksusową, głośną, przepełnioną CGI bijatyką, pozwalającą na ponad dwie i pół godziny wyłączyć szare komórki na rzecz bezrefleksyjnej, hedonistycznej rozrywki.
Za udział w seansie dziękujemy: