Transformers: Ostatni Rycerz – recenzja widowiska, które roztapia mózgi

Fotele w IMAX już dziesięć minut przed seansem były zajęte co do jednego. Widziałem różne cudowności tej znanej mi części kosmosu. Widziałem dzieci strzelające selfie, które streszczały sobie fabułę poprzednich przygód Transformerów. Widziałem małego, okrąglutkiego chłopczyka, który, kierując aparat telefonu w swoją twarz, relacjonował przebieg zdarzeń: „zaraz się zacznie”, mówił widzom Snapchatu. Zobaczyłem ojców z synami, którzy taszczyli dwa ogromne opakowania popcornu. Większość tatuśków – w połowie trzydziestki. Widziałem gimnazjalistów z licencjonowanym kubkiem. Były dwie dziewczynki, które kopnęły w kostkę siedzącego obok mnie kolegę, bo za głośno się śmiał z tych kolejnych popisów spuszczonego ze smyczy reżyserskiej Michaela Baya. I wtedy zrozumiałem – otaczają nas same cudowności, przed którymi nie ma ucieczki aż do napisów końcowych,  a może nawet i po nich. I jak zwiastowano wcześniej – zaczęło się. Tymczasem moje ciało coraz głębiej zapadało się w fotel, a splot słoneczny zaczął pulsować od bólu.

Ostatni Rycerz Recenzja 1

Wyjdźmy od tego, że Transformers: Ostatni Rycerz to popis współczesnej fantastyki, która jest w stanie wygenerować rzeczywistość jedynie na ekranie komputera, a aktorzy są tutaj prawie zbędni. Fabuła to rzecz drugorzędna – coś się bełkocze o tym, że uciekinierzy z planety Cybertron trafili na Ziemię również w czasach króla Artura. Coś o tym, że ekskalibur to tak naprawdę artefakt obcych, podobnie jak laska Merlina. Po pięciuset szybkich cięciach w prologu – przechodzimy do teraźniejszości, również kręconej przez uzależnionego od amfetaminy operatora. Optimus Prime uciekł w kosmos szukać pozostałości po swoich ziomkach. Na Ziemi Cade Yeager (Mark Wahlberg w trybie „co ja tutaj robię, uuu, co ja tutaj robię”) ratuje roboty przed eksterminacją z rąk powołanej ku temu jednostki wojskowej. Jest też coś o brytyjskim spadkobiercy zakonu, co to kuma się z Autobotami (Anthony Hopkins, skonfundowany na planie, aż się smutno robi) niedopieszczonej pani profesor (Laura Haddock) zajmującej się mitami arturiańskimi, która – choć jest piękną, wielkoustą bombą – nie może znaleźć mężczyzny. I jeszcze mnóstwo innych pałętających się na planie postaci, które, jak Michael Bay przykazał, ciągle się na siebie wydzierają i przerywają wypowiedzi. Cały konflikt napędzający tę odsłonę serii można byłoby zamknąć dzięki zainstalowaniu Tindera albo  grzecznej rozmowie przy kawie, ale niestety – nawet, kiedy mamy w zamierzeniu spokojną scenę przy stole, uczestnicy zaczynają wydzierać na siebie mordę. Film skrywa jeszcze więcej tajemnic fabularnych, ale przybliżyć je mogę dopiero, gdy mózg z powrotem wpłynie do moich uszu.

Ostatni Rycerz Recenzja 2

Nie bez powodu przywołałem dzieciaki, które dane mi było oglądać w czasie seansu. W pewnym momencie dotarło do mnie, że po takiej dawce chaotycznych scen, wybuchających budynków, dekonstruowanych robotów, bezwładnych ciał zjeżdżających po równi pochyłej (w filmie jest z dziesięć takich rarytasów, zawsze zakończonych z powodzeniem dla życia bohaterów) – nie mam pojęcia, co się dzieje. I wtedy patrzę na te rozdziawione buzie młodych kinomanów, a raczej kogoś, kto szansy na bycie kinomanem nie dostaje, bowiem Transformers musi w jakiś sposób infekować jego wrażliwość. To, co dzieje się na ekranie w ciągu pięciu minut, powinno wywołać epilepsję, żadna postać nie dostaje należytego czasu, a roboty, choć tym razem wyglądające lepiej niż wcześniej i można odnaleźć między nimi różnice w wyglądzie, zlewają się w jedną charakterologiczną papkę. W jednej ze scen, gdy wrócił Optimus Prime, dałem się złapać na tym, że zapomniałem o jego zniknięciu. I zastanawiam się – a co, jeśli Michael Bay znalazł przepis na utrzymanie uwagi kogoś cierpiącego na ADHD? A co, jeśli w tej krainie cudowności to ja byłem niechcianym gościem i – po prostu – nie rozumiem już takiego kina? A co, jeśli czyni mnie to naprawdę kiepskim recenzentem? Cokolwiek więc o tym filmie myślałem, jakkolwiek mocno bolała mnie głowa, nie powinienem przed pisaniem tekstu wymazywać z pamięci tych twarzy, które w tym wątłym fabularnie teledysku odnalazły przygodę. A zabrały je tam owe metaliczne, znane kreskówkowe figury.

Zobacz również: Król Artur: Legenda Miecza – recenzja nietypowej wersji arturiańskiego mitu

Jeszcze jedno: Transformers: Ostatni Rycerz mógłby otrzymać Oscara za efekty specjalne. Jasne, widać, że to gotowa biblioteka postaci oraz animacji, które Bay aktualizuje kolejnymi patchami, ale jeśli tak dalej pójdzie, do roku 2030 seria o autobotach zyska świadomość i wgra morderczego wirusa w nasze sokowirówki. Rzekłem.

Ostatni Rycerz Recenzja 3

To jeden z najgłupszych i najbardziej chaotycznych obrazów kinowych tego roku, ale jest coś wysoce niesmacznego w ostentacyjnym traktowaniu go jako kina niewartego uwagi, szczególnie wśród recenzentów, bo jako przykład rozrywki eskapistycznej do granic możliwości to ciekawe studium gatunku. Mam zresztą wrażenie, że Transformers: Ostatni Rycerz to zwiastun nie tylko apokalipsy robotów na wielkim ekranie, ale również pewnej estetyki, która może być już tylko przewartościowana albo – aktualizowana. Tym bardziej, że krytycy pochylali się nad bardziej cynicznymi tworami, jak na przykład żałosnym falstartem pod tytułem Mumia. Zmasakrowany i zdeptany intelektualnie, nie mogę przestać myśleć o tym, że jest to kino akcji przyszłości, a moja percepcja, nieukształtowana na szybkich cięciach youtuberskich i kolorowych migawkach Cartoon Network, po prostu tego nie łapie, choć za jakiś czas – łapać będą już wszyscy. Ja, dzięki swojemu cichemu głosikowi, będę się jeszcze temu opierał, ale nie mam za złe tym, którzy popłyną z nurtem. 

Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe

Redaktor

Z wykształcenia polonista i kulturoznawca. Stworzyły go filmy, może go też zabiją.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?