Dziś „Smoleńsk” jest filmem zapomnianym. Nie oburza, nie wywołuje kontrowersji u przeciwników lansowanej przez twórców teorii zamachu, ani nie jest używany jako argument w dyskusji przez jej zwolenników. Nad obrazem Krauzego panuje cisza. Czy zatem warto pisać o zapomnianym filmie, który spotkał się z miażdżącymi recenzjami krytyków i słabą oglądalnością? Myślę, że tak, bo „Smoleńsk” jest idealnym przykładem na to, jak polityka czasem może niszczyć kino.
Główną bohaterką filmu jest Nina (Beata Fido), młoda, ambitna dziennikarka stacji TVM-SAT, która prowadzi dziennikarskie śledztwo w sprawie wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku. Początkowo posłusznie realizuje zamówione reportaże, jednak z czasem zaczyna na własną rękę odkrywać prawdę, docierać do nowych informacji oraz nabierać wątpliwości co do oficjalnej wersji katastrofy. Ostatecznie z posłusznego trybiku w bezdusznej machnie czwartej władzy zmienia się w prawdziwie „niepokorną dziennikarkę”.
Sam punkt wyjścia wydawał się obiecujący. Wystarczy przywołać takie filmy jak „Spotlight”, czy „Wszyscy ludzie prezydenta”, by zobaczyć jaki duży potencjał może tkwić w konwencji filmu o dziennikarskim śledztwie. Jednak już tu pojawia się pierwszy problem. Jak na film o dziennikarskim śledztwie zaskakująco mało tu śledztwa. „Smoleńsk” nie jest filmem o „odkrywaniu prawdy”, bo ta zostaje nam podana już w pierwszej, nie najlepiej zagranej i fatalnie zainscenizowanej scenie, która przedstawia wypadek z perspektywy osób znajdujących się na lotnisku. W pierwszych minutach filmu słyszymy dwa wybuchy, kwestia przyczyny katastrofy nie pozostawia już żadnych wątpliwości (ostatnia scena stawia tylko kropkę nad i). Nie jest to również film o „dochodzeniu do prawdy” – taka konwencja wymagałaby precyzyjnego i dobrze napisanego scenariusza. Tymczasem oglądając „Smoleńsk” ma się czasem wrażenie, że jest to film bez scenariusza. Pod względem narracyjnym obraz Krauzego, to kompletny chaos. Można śmiało wykreślić kilka scen lub przeciwnie – dopisać kilka nowych, a obraz konstrukcyjnie pozostałby bez zmian.
Nie tylko scenariusz, parafrazując klasyka, „istnieje tylko teoretycznie”, podobnie jest z postaciami. Większość z nich została sprowadzona do poziomu jednej cechy, przez co pełnią funkcję bardziej figur ideowych niż bohaterów, z którymi moglibyśmy nawiązać emocjonalną więź. Postać głównej bohaterki jest tak źle napisana, że w jej wewnętrzną przemianę musimy uwierzyć na słowo. Co więcej, Beata Fido gra swoją rolę na skrajnych nutach, przez co wszystko wydaje się przerysowane. Szkoda, bo byłaby to postać z dużym potencjałem. Konstrukcja intrygi fabularnej wyraźnie jest inspirowana filmem „Człowiek z marmuru” Andrzeja Wajdy. Reżyser w genialnej scenie otwierającej swój film przedstawił zderzenie młodej idealistki poszukującej prawdy z cynicznym konformistą poszukującym świętego spokoju. Twórcy „Smoleńska” próbują budować na tej samej opozycji, a być może przy okazji skorzystać z kulturowego kodu, jaki podsuwa Wajda dla uprawomocnienia swojej narracji i wpisania jej w polską historię. W miejsce cynicznego redaktora postawili demonicznego szefa TVM SAT (Redbad Klijnstra), jednak nie udało się osiągnąć podobnego efektu, jaki osiągnął Wajda. W „Człowieku z marmuru” obie postacie były dobrze napisane, dlatego konflikt między nimi był też konfliktem wartości. W „Smoleńsku” brak jest postaci z krwi i kości, dlatego ekranowe konflikty między nimi nie są dla widzów absorbujące. Dodajmy do tego fatalny montaż, realizacyjną niechlujność i tragiczne efekty specjalne, a obraz filmowej katastrofy ukaże nam się w całości. Filmowy „Smoleńsk” stwarza wrażenie, jakby robił go niezbyt zdolny student, nie zaś doświadczony reżyser, dla którego ów film jest zwieńczeniem kariery (Antoni Krauze zmarł dwa lata po premierze „Smoleńska”).
Co ciekawe, choć Krauze od niemal początku wykazał się ogromną determinacją, by film powstał, to jednak, jak się zdaje, nie miał jego pełnej wizji i poszukiwał wsparcia. Na wczesnym etapie produkcji twórca „Palca Bożego” zaproponował pracę przy „Smoleńsku”, Ryszardowi Bugajskiemu, ale ten odmówił. Choć nie do końca wiadomo, jaką rolę w projekcie miał pełnić Bugajski, to mam nieodparte wrażenie, że gdyby to on ostatecznie stanął za kamerą „Smoleńska”, to w rezultacie otrzymalibyśmy zdecydowanie lepszy film. Zmarły niedawno reżyser był na polskiej prawicy ceniony za takie filmy jak „Przesłuchanie” (1982), „Generał Nil” (2009), czy „Układ zamknięty” (2013). Co warto podkreślić, był to twórca bardzo nieoczywisty. Mało kto dziś pamięta, ale przywoływane tu „Przesłuchanie” było swego czasu bardzo krytykowane przez część prawicy oraz niektórych dawnych AK-owców, którzy zarzucali reżyserowi, iż tworząc pierwszy film o stalinowskich represjach, nie umieścił w roli ofiary żołnierza podziemia, ale przypadkową młodą kobietę (graną przez Krystynę Jandę). Wielu umknęło, że Bugajskiego nie interesowało proste kino rozliczeniowe, ale bardziej uniwersalna opowieść o zinstytucjonalizowanym państwowym terrorze, którego ofiarą paść może nawet próbująca zachować polityczną i życiową neutralność osoba. Dlatego „Przesłuchanie” nie jest w istocie filmem antykomunistycznym, a raczej antytotalitarnym. Z kolei ostatni film Bugajskiego, „Zaćma”, opowiadający o spotkaniu Julii Brystygierowej (słynnej „krwawej Luny”) z prymasem Wyszyńskim, był już krytykowany niemal ze wszystkich stron: prawica zarzucała twórcy rzekome „idealizowanie stalinowskiej zbrodniarki”, strona liberalna zaś rzekomą „nachalną religijną wymowę”. Tymczasem reżyser, sam będąc człowiek niewierzącym, chciał pokazać terapeutyczną moc religii, która może służyć jako balsam dla umęczonej duszy. Dla wojujących ateistów oraz wszystkich, dla których religia pełni jedynie funkcję pałki do okładania przeciwnika, było to przesłanie trudne do zniesienia.
Choć Bugajski był ceniony na prawicy, sam prawicowcem nie był – miał inteligencko-liberalną wrażliwość. Najbardziej przerażał go nacjonalizm. Twierdził, że czuje się bardziej Europejczykiem niż Polakiem, ale w kinie, które robił, było dużo ciepłych uczuć do Polski i Polaków. Sadzę, że tak niebanalny twórca zrobiłby „Smoleńsk”, na który warto byłoby się wybrać do kina. Pytanie tylko, czy związani z prawicą producenci daliby takiemu twórcy artystyczną swobodę? Otóż obawiam się, że w żadnym wypadku. Antoni Krauze, reżyser o wyraźnie prawicowej tożsamości, którego poglądy na przyczyny katastrofy smoleńskiej bliskie były poglądom Antoniego Macierewicza, zdawał się być z punktu widzenia producentów postacią na tyle godną zaufania, iż powinno się jej zostawić sporo twórczej swobody. Jak się okazało… nic bardziej mylnego.
W wywiadzie udzielonemu Magdalenie Rigamonti dla „Dziennika Gazety Prawnej” reżyser „Smoleńska” powiedział: „podczas pracy nad tym filmem nie ja byłem dyrygentem, nie ja rozdawałem role… bardzo szybko rolę dyrygenta przejął producent filmu Maciej Pawlicki”. Dopytywany, kim wobec tego był w procesie produkcji, odpowiedział, iż był: „kimś, kto był w stanie ustąpić z wielu rzeczy po to, żeby ten film powstał”. W innym fragmencie rozmowy Krauze przyznał, że „ci ludzie, którzy ten film ze mną robili, też mnie przeczołgali wiele razy”. Obraz, jaki wyłania się z tego wywiadu, jest bardzo przygnębiający, jednak przybliża nas do prawdy o omawianej produkcji. Bo można by jeszcze długo wymieniać kolejne wady „Smoleńska”, ale nawet wymienienie ich wszystkich nie przybliży nas do tego, czym w istocie jest obraz Krauzego. Otóż nie mamy tu do czynienia z filmem, a jedynie produktem, który film udaje. Dlatego potraktowanie pretekstowo wszystkich elementów składowych, z których powinien się składać film, jest w tym wypadku znamienne. Scenariusz nie jest tu istotny, gdyż w zamierzeniu faktycznych twórców „Smoleńska” jest on jedynie tłem dla czegoś ważniejszego. Postacie są tak napisane, bo mają jedynie służyć za przekaźnik, który ma nas poinformować o „prawdzie”. To właśnie „prawda” wydaje się tu słowem – kluczem. Producenci i scenarzyści nie chcieli zrealizować filmu, a jedynie „sfilmować encyklopedię” i to im się udało. „Smoleńsk” nie jest dziełem sztuki, tylko zekranizowaną encyklopedią. Dla jednych będzie to „Encyklopedia Całej Prawdy”, dla drugich „Encyklopedia Teorii Spiskowych”, jednak nie było tu miejsca na sztukę. Nie było też miejsca na nawet pozorowany obiektywizm.
Twórcy niekiedy bardzo słusznie piętnują wrzucanie przez „drugi obóz” do dyskursu publicznego niesprawdzonych informacji (wymienię tu tylko informacje o rzekomej kłótni na lotnisku przed odlotem do Smoleńska, czy też słynne zdanie pilotów „tak lądują debeściaki”, które, jak się okazało, nigdy nie padło). Jednak nie zauważają, że ten sam zarzut można postawić zwolennikom teorii zamachu, którzy od początku mnożyli hipotezy katastrofy, podając je bez uprzedniego zbadania (wyciek z silnika, sztuczna mgła, wyłączenie zasilania w samolocie, ładunek wybuchowy itd.). Tego jednak w filmie nie znajdziemy. Prawda interesuje twórców „Smoleńska” tylko wtedy, kiedy może służyć za pałkę do okładania przeciwników. Gdy nie jest ona po ich myśli, nie wahają się nawet posuwać do kłamstw (np. uśmiercenie w filmie operatora TVP Sławomira Wiśniewskiego, który nie tylko żyje, ale nawet udzielił wywiadu tygodnikowi „Polityka”).
Tu dochodzimy do najbardziej problematycznego aspektu filmu. Obraz ten nie tylko mówi do już przekonanych, ale też jedynie przekonanych szanuje. Widać to zwłaszcza w tym, jak twórcy „Smoleńska” portretują w filmie ludzi niewierzących w teorię zamachu. Po projekcji możemy dojść do wniosku, że są to ludzie będący agentami obcych państw, cynicznymi karierowiczami, których nie obchodzi prawda albo ludźmi głupimi i niemoralnymi. Czy istotnie zwolennicy teorii zamachu to ludzie tylko prawi i szlachetni, a jej przeciwnicy to w swej masie cynicy lub troglodyci? Twórcy jedynie takie nam dobrali egzemplarze i kazali (wiadomej stronie) kibicować. Dyskredytowanie przeciwnej strony w obrazie przyjmuje niekiedy wymiar groteskowy, np. w scenie, gdy w małym tłumie protestujących przeciwko pochówkowi pary prezydenckiej na Wawelu widać… Azjatów. Rozumiem, że miało to pokazać, iż ci, których twórcy uważają za przeciwników, to nie są prawdziwi Polacy (nic innego mi do głowy nie przychodzi). Takie postawienie sprawy uniemożliwia jakikolwiek dialog. Co znamienne, twórcy „Smoleńska”, zarzucając drugiej stronie, że odmawia szacunku opcji, którą oni reprezentują, sami również zachowują się w analogiczny sposób. Szkoda, bo Antoni Krauze mógłby zbudować swoim filmem most, na którym wszystkie strony politycznego sporu mogłyby rozpocząć ważną i potrzebną wszystkim rozmowę. Patrząc przecież np. na „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego widzimy, że kino może spełnić również taką rolę. Czy jednak film spiskowy opowiadający o zamachu 10.04.2010 r. mógłby faktycznie być takim pomostem? Gwarancji nie ma, ale historia kina zna przecież takie precedensy. Oliver Stone w znakomitym „JFK” (1991) również przedstawił spiskową, sprzeczną z oficjalnymi ustaleniami, teorię na temat zamachu na Kennedy’ego, jednak jego film (poza tym, że ze „Smoleńskiem” dzieli go warsztatowa przepaść), mimo swojej rewolucyjności i wywrotowości, nie przedstawiał zwolenników oficjalnej wersji jako groteskowej karykatury, dzięki czemu mógł stać się platformą potrzebnej w tamtym czasie dyskusji w USA. Oczywiście można ripostować, że film Stone’a został nakręcony niemal 30 lat po zabójstwie Kennedy’ego, kiedy najgorętsze emocje zdążyły już ostygnąć, więc może i my potrzebujemy bezpiecznego dystansu? Zgoda, ale to także argument przeciw filmowi Krauzego – może powstał po prostu za wcześnie? Na pewno „Smoleńsk”, nawet jako film spiskowy, nakręcony z przesłaniem „szanujemy tych, którzy nie wierzą w zamach, jednak chcemy przedstawić swoje argumenty” mógłby otwierać dyskusję. Zwolennicy oficjalnej wersji mogliby przedstawić argumenty świadczące za tym, że 10.04 mieliśmy do czynienia ze straszną, ale jednak zwykła katastrofą lotniczą i nawet jeśli ostatecznie obie strony pod koniec zostałyby przy własnych opiniach, to już sam fakt, że zaczęłyby ze sobą rozmawiać, zamiast się obrażać, byłby dużą wartością. W przywoływanym już wywiadzie Antoni Krauze mówił, że „wątpienie jest cechą przynależną człowiekowi”. Zgadza się, ale wątpienie dotyczyć może równie dobrze wersji oficjalnej, jak i teorii spiskowych. Niestety twórcy „Smoleńska” wyraźnie pokazali, że nie mają najmniejszej ochoty ani nic budować, ani z nikim rozmawiać. W takiej sytuacji trudno się dziwić, że film (w odróżnieniu choćby od przywoływanego „JFK”) nie wywołał żadnej debaty. Zwyczajnie na żadną debatę nie był nastawiony. Tam, gdzie polityka dominuje nad sztuką, tam nigdy nie będzie przestrzeni na rozmowę – i to chyba najważniejsza lekcja z filmowego „Smoleńska”.
Jedna scena w filmie Krazuzego zrobiła na mnie duże wrażenie. Chodzi o moment, gdy rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej przyglądają się rozłożonym na stole w plastikowych workach rzeczom osobistym, które pozostały po ich bliskich. Tu buty, tam uszkodzony zegarek, gdzie indziej zniszczone okulary. Jeśli kamera może filmować w sposób współczujący, to wiele współczucia było w tych kadrach. Ból i smutek niemal namacalny, a zarazem bardzo intymny, rozdzierający serce. Oszczędność środków, wręcz dokumentalistyczny minimalizm pozwala wydobyć ze śmierci to, co jest w niej najstraszniejsze – ból tych wszystkich, którzy muszą pozostać i powoli poukładać swoje życie. Myślę, że to o nich powinien opowiadać pierwszy film poświęcony katastrofie smoleńskiej. W obrazie Krauzego tzw. „rodziny smoleńskie” są przedstawione jako polityczny i ideowy monolit. A przecież doskonale wiemy, że żadnym monolitem nie są. Mają różne poglądy polityczne, sposoby przeżywania żałoby, a także opinię na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej. Można powiedzieć, że są różnorodni, tak jak różnorodni byli ich bliscy reprezentujący wszystkie najważniejsze siły polityczne w Polsce oraz niezaangażowani w politykę ludzie, którzy również zginęli 10.04.10 roku w Smoleńsku. Byli różnorodni tak, jak różnorodne jest polskie społeczeństwo. Niestety, ta różnorodność, celowo, nie była w filmie pokazana, a dramat rodzin ofiar katastrofy z czasem w ogóle w obrazie Krauzego zniknął, przysłonięty przez toksyczną publicystykę.
Ilustracja główna: Materiały prasowe