Wampirzyca na deskorolce
Parę lat temu Hollywood postanowiło wampiryczną tematykę bezwzględnie porzucić. Po złotych (przynajmniej finansowo) czasach kiedy to krwiopijcy stanowili o sile kolejnych, seryjnie produkowanych akcyjniaków oraz popularnych melodramatów z serii „Zmierzch” nastąpiła posucha. Wydawało się, że po latach picia krwi swych ofiar to wampiry zostały wyssane. Na szczęście, na ratunek nie trzeba było długo czekać. Choć nadszedł on z zaskakującej strony. W 2013 roku Jim Jarmusch pokazał światu „Tylko kochankowie przeżyją”. Film ten odkrył wampiry na nowo i przez wielu z miejsca został uznany za kultowy. Zamiast taniej nawalanki czy historii miłosnej dostaliśmy obraz egzystencjalny bazujący na klimacie, który można kroić nożem. Na tym dobra passa się nie skończyła. Rok później pojawiło się świetne nowozelandzkie „Co robimy w ukryciu”, które pokazało nam ogromny komediowy potencjał jaki drzemał w Draculi i spółce. W tym roku z kolei, wampirami postanowiło zająć się amerykańskie kino niezależne. I tak właśnie, prosto z festiwalu w Sundance, mamy okazję zobaczyć film „O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu” w reżyserii Lily Amirpour.
Gdybym miał w skrócie opisać fabułę omawianego filmu wszystko można by w zasadzie zamknąć w jednym zdaniu. Obraz Amirpour jest bowiem przykładem kina, w którym opowiadana historia czy akcja mają znaczenie drugorzędne. Dlatego też postaram się przybliżyć Wam jedynie najważniejsze elementy wykreowanego świata. Cała akcja rozgrywa się Bad City – małym irańskim miasteczku pośrodku niczego. Opustoszałym i otoczonym przez pola naftowe. Centralnym punktem opowieści jest dwójka głównych bohaterów. Pierwszym z nich jest Arash – młodzieniec przypominający blisko-wschodnią wersję Jamesa Deana. Pracowity chłopak ma na swojej głowie ojca, który po śmierci matki Arasha popadł w uzależnienie od narkotyków. A jak narkotyki to oczywiście i długi u lokalnego dilera. I takim właśnie sposobem, próbując odzyskać ukochany samochód Arash wpada na tytułową dziewczynę. Jej imienia nie poznajemy do samego końca. Wiemy za to, że jest nieśmiała, małomówna, uwielbia anglosaski pop oraz jest… wampirzycą ze specyficznym poczuciem sprawiedliwości (żądzą zemsty?). Między dwojgiem bohaterów wytwarza się specyficzna relacja. Tylko czy w pełnym zepsucia mieście istnieje szansa dla tych dwojga?
Mówiąc „O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu” trzeba jasno zaznaczyć, że to film raczej niespieszny (żeby nie powiedzieć leniwy). Fani nagłych zwrotów akcji, strzelanin czy chociażby zawiłych intryg raczej się tutaj nie odnajdą. Amirpour sama w wywiadach powołuje się na inspiracje twórczością Sergio Leone i to widać. Młoda reżyserka lubuje się w długich klimatycznych sekwencjach, które są absolutnie hipnotyzujące. Do twórczości włoskiego mistrza nawiązuje też westernowa struktura Bad City, muzyka zespołu Federale (mocno zakorzeniona w twórczości Ennio Moricone) oraz kilka mniej lub bardziej oczywistych elementów. Na sphagetti westernach stylistyczna zabawa Amirpour się jednak nie kończy. Główny bohater chociażby, nieprzypadkowo przypomina Deana. Chłopak ma podobne problemy i charakter jak bohaterowie filmów, w których grał słynny Amerykanin. Z kolei pojawiająca się w filmie prostytutka oraz pewien charakterystyczny samochód są jakby żywcem wyjęte z kina noir. Całości dopełnia fantastycznie dobrany soundtrack, na którym znajdziecie chociażby piosenki Whie Lies czy irańskiego zespołu Kiosk.
Choć „O dziewczynie…” to kino mocno wystylizowane warto podkreślić, że nie jest to stylizacja totalna. Mówiąc totalna mam na myśli dokonania Wesa Andersona czy chociażby wspomniane wcześniej „Tylko kochankowie przeżyją”. W tamtych filmach niemal każdy najdrobniejszy szczegół, element scenografii i ruch kamery był ściśle dopasowanym elementem pewnego zamysłu. Dzieło reżyserki irańskiego pochodzenia to jednak kino niezależne. Dużo tu ujęć z ręki, charakterystycznego filmowego ziarna i korzystania z ciekawych scenerii zamiast budowania dekoracji. Sprawia to, że obraz nabiera pewnej chropowatości co, w moim odczuciu, jest sporą zaletą i dodaje filmowi „duszy”. Ogromny plusem jest też zabawa z pewnymi wyobrażeniami na temat współczesnego Iranu. Z jednej strony mamy liczne ujęcia na pola naftowe, z drugiej kobiety. Kobiety które są piękne i emanują swą seksualnością podkreśloną mocnym makijażem. Ironiczny wydaje się też fakt, że jedyną kobiecą postacią, która ukrywa pod czymś na kształt hidżabu jest tytułowa dziewczyna. I robi to raczej po to aby upodobnić się do stereotypowego wizerunku wampira aniżeli przez wzgląd na religijne przekonania. Nie można też zapomnieć, że film Amirpour to opowiada także o samotności. Takiej która czasem potrafi człowieka zniszczyć, a czasem motywuje do działania wbrew swoim zasadom.
Niestety, ten debiutancki film, nie ustrzegł się paru błędów. Głównym zarzutem jest fakt, że wspomniana opowieść o samotności i stylistyka to ciut za mało aby pociągnąć cały film. W pewnym momencie brakuje filmowego mięcha, czegoś za co widz może się złapać. Efekt? W pewnym momencie można odnieść wrażenie, że oglądamy po prostu kolejne pięknie sfilmowane obrazy i nic poza tym. Robi się po prostu nudno. Nie zmienia to jednak faktu, że „O dziewczynie…” jest jedną z ciekawszych premier roku i najciekawszą premierą tygodnia. Zwłaszcza kiedy do wyboru mamy kolejny niewyróżniający się film z taśmy produkcyjnej Allena lub też mocno rozczarowujący blockbuster.