Futurystyczna utopia, państwo policyjne, bunt jednostki przeciwko systemowi – tematyka, którą kino science-fiction zajmuje się od zarania swych dziejów. Czy ktoś zatem jest jeszcze w stanie wykrzesać z niej coś oryginalnego i wyjątkowego? To niebywale trudne zadanie z pewnością mogłoby znaleźć swego wykonawcę, jednakże z pewnością nie był nim Laurens Blok i jego Boy 7.
Film jest mieszanką młodzieżowego kina sci-fi (Gra Endera, Dawca Pamięci) z popularnym ostatnimi czasy motywem hakerstwa. Blok garściami czerpie również z dokonań Pamięci absolutnej (niestety raczej z remake’u Wisemana niż oryginału Verhoevena), a nawet ze szpiegowskich elementów Jasona Bourne’a. Oto bowiem poznajemy Sama. Za pomocą kliszy z urywkami jego wspomnień i widocznej dezorientacji bohatera domyślamy się, że cierpi on na zanik pamięci. Szybko jednak zdaje sobie sprawę, że nie jest zwykłym śmiertelnikiem, gdyż już w pierwszej scenie wykazuje się zwinnością Matta Damona, obezwładniając kontrolerów metra, którzy mieli zamiar dokonać inspekcji jego dokumentów. Z pomocą napotkanej kobiety udaje mu się ukryć przed służbami sprawiedliwości, lecz przygoda dopiero się zaczyna. Za pośrednictwem swego pamiętnika powoli składa w całość obrazy przewijające się przez jego umysł. Jak się okazuje, Sam jest hakerem, który za namową swej uroczej koleżanki włamuje się na serwery ministerstwa bezpieczeństwa holenderskiego państwa policyjnego. Popełnia jednak błąd, który skutkuje zesłaniem go do szkoły z internatem dla „utalentowanej” młodzieży. Szkoła ta skrywa zaś mroczne sekrety rządowych operacji. Sam staje zatem do nierównego boju z systemem.
Zobacz również: Midnight Special – recenzja DVD kameralnego dramatu sci-fi
Sposób prowadzenia akcji w filmie opiera się na retrospekcjach. Jest tak jednak wyłącznie w teorii, gdyż zdecydowanie większą część czasu spędzamy w przeszłości bohatera, a powroty do teraźniejszej rzeczywistości są niezwykle chaotyczne i wyłącznie utrudniają stworzenie spójnej konstrukcji fabularnej. Jeśli już o fabule mowa, to niestety filmowcy poszli na „łatwiznę” serwując nam do bólu sztampowy scenariusz. Ot znana nam doskonale historia o dobrych jednostkach, złym systemie i sile miłości, przezwyciężającej nawet czipy wszczepione do mózgu. Jednak główną chorobą, która toczy Boya 7 jest absolutny brak napięcia. Film od początku do końca jest przewidywalny, a wydarzenia na ekranie zupełnie nie absorbują widza. Co mogłoby przyciągnąć niektóre osoby to oryginalna (orientalna) atmosfera, charakterystyczna dla kina holenderskiego i belgijskiego, lecz jej obecność zanika wśród morza kompleksów wobec amerykańskich superprodukcji. Kolejnym problemem Boya 7 jest zmarginalizowanie (wydawałoby się głównego) wątku hakerskiego. Na nim można było zbudować przecież całkiem interesujący konstrukt fabularny. Twórcy natomiast postanowili potraktować go po macoszemu, jako źródło tricków i sztuczek Sama.
Mając na względzie powyższe uwagi, trudno oczekiwać od gry aktorskiej fajerwerków – Adrien Bro… to znaczy Matthijs van de Sande Bakhuyzen i spółka doskonale wtapiają się w mierność fabuły. Parafrazując słynne powiedzenie, można stwierdzić, iż jaki film, taka gra aktorska.
Dla fanów młodzieżowego kina Boy 7 będzie (tylko!) kolejną pozycja do odhaczenia. Pozostali kinomani mogą bez skrupułów i wyrzutów sumienia przejść obok niej bez zwrócenia chociażby najmniejszej uwagi. Jedynym wartym wzmianki elementem są bowiem ujęcia Budapesztu (w którym kręcono produkcję) skąpanego w nocnym mroku – trochę mało jak na pełnometrażowy film, nieprawdaż?