Ben-Hur – recenzja nowej wersji dawnego hitu

Wszelkiego rodzaju remake’i od pewnego już czasu są plagą Hollywood. Stale widzi się próby stworzenia na nowo kolejnych wersji klasyków kinowych – czasem nawet udane bądź bardzo udane, lecz zazwyczaj ponoszą klęskę. Tym razem postanowiono odnowić jeden z największych hitów w historii kina. Zadanie to przypadło Timurowi Bekmambetovi, twórcy adaptacji Straży nocnej. Niestety niewiele to pomogło widowisku, które podobnie jak miniserial z 2007 roku nawet nie zbliżyło się do zdobywcy 11 Oscarów.

Ponownie zatem przedstawia się nam historię Judy Ben-Hura (Jack Huston), bogatego przedstawiciela żydowskiej społeczności. Gdy po latach do miasta wraca jego brat Messala (Toby Kebbell), jest wysoko postawionym rzymskim żołnierzem. Prosi go o pomoc w uporaniu się z rodzimymi buntownikami, na co tamten odmawia. Wkrótce dochodzi do incydentu, w który przypadkiem wplątuje się Juda. Mesalla mści się za uprzedni brak kooperacji i niszczy życie brata i całej jego rodziny. Wysłany na galery Ben-Hur walczy o to, by powrócić i dokonać zemsty.

Zobacz również: Recenzja filmu Ben Hur (1959) – obsypanej Oscarami, obowiązkowej pozycji dla każdego kinomana!

Dzieło Williama Wylera z 1959 roku cechowało się świetnymi wątkami, stworzonymi ze złożonych i wiarygodnych relacji między postaciami, całość zaś posiadała niebanalne przesłanie. Rzeczone cechy przede wszystkim sprawiły, że to właśnie tamta adaptacja powieści Lewisa Wallace’a zyskała największy splendor, choć Ben Hura przenoszono już na ekran wcześniej. Mierząc się z takim gigantem, zazwyczaj ma się dwie możliwości: bezpieczne, jak najwierniejsze podejście, lub stworzenie nowej jakości poprzez mniej lub bardziej rewolucyjne rozwiązania fabularne. Bekmambetov nie gardzi ani jednym sposobem, ani drugim. Nie to jest jednak naczelnym problemem jego filmu. Czy oglądamy lepiej odwzorowane fragmenty (np. co niektóre sceny z Chrystusem), czy wolne interpretacje (np. znacząco zmienione losy Judy Ben-Hura), mamy prawo krzywić się na mierną realizację. Wyraźnie widać, iż w zamyśle miano stworzyć pewną fuzję współczesnego spojrzenia na dawną historię z pozostawieniem pewnych ikonicznych elementów. Zbudowana chaotycznie konstrukcja chwieje się i zgrzyta przy praktycznie każdym spojrzeniu na nią jako na całość. Ideologiczne przesłanie, tak pięknie wplecione we wspomnianej wcześniej produkcji Wylera, w najnowszej ekranizacji w zasadzie nie istnieje.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                    Rozmieniona na drobne historia daje się we znaki w każdym aspekcie filmu. Rozreklamowano go jako starcie dwójki braci. Huston i Kebbell jako poróżnieni przyjaciele starają się jak mogą, żeby ich wątek wypadł wiarygodnie. Nie pomaga im jednak ani scenariusz, ani konkurencja ze strony rewelacyjnego duetu Heston-Boyd z 1959 roku. „Nowy” Ben-Hur nie ma w sobie tej determinacji i siły, przez co jest niewiarygodny. Z kolei Messala kreowany jest tutaj na postać bardziej niejednoznaczną (sam incydent, będący siłą napędową fabuły, został wywołany jeszcze bardziej z winy Ben-Hura niż w innych ekranizacjach), ale zamiast tego scenarzyści wikłają się w sprzeczności. Główny antagonista w jednej chwili potrafi myśleć niezwykle racjonalnie, by za chwilę okazać gorącą głowę niczym największy pieniacz. Reszta postaci w większości zostaje nakreślona tak biednie, że zapomina się o nich zaraz po seansie. Jedynie Morgan Freeman, nie wiedzieć czemu grający Ilderima, pierwotnie arabskiego szejka, jakoś się wyróżnia. Przede wszystkim jako niemal paradne deus ex machina – Ilderim-Freeman mądrze tłumaczy wszystko Ben-Hurowi i widzom, zapewniając mu start w finałowym wyścigu (nawiasem mówiąc, przez efekciarstwo i źle użyte CGI wygląda gorzej niż kultowa sekwencja sprzed ponad półwiecza) i ratując każdego, kogo warto ratować. Pomyśleć, że jeszcze trochę, a rozpędziłby się i ocalił samego Chrystusa przed męką. Jeśli zaś już o tym wspominamy, Rodrigo Santoro zapewne miałby spore szanse być obwołany najbardziej bezpłciową filmową inkarnacją Jezusa w historii. Wprost nie da się uwierzyć w to, że ktoś taki potrafi przyciągać całe tłumy.

Zobacz również: The Irishman Martina Scorsese w 2018 roku?

Ben-Hur na dobrą sprawę jako tako broni się przed byciem kompletnym gniotem ładnymi zdjęciami, momentami naprawdę niezłą muzyką i paroma aktorami. Nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia z mało zajmującym, przeciętnym filmidłem. Wydmuszką, która nie daje sobie rady z porządnym odwzorowaniem tego, co już było, o ciekawym wprowadzeniu nowości nie wspominając. Ocenę mocno obniża kiczowaty happy end, niszczący już do szczętu tę wadliwą budowlę.   

lustracja wprowadzenia – materiały prasowe   

Zastępca redaktora naczelnego

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Więcej informacji o
, ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?