Oczywiście, nie bez wielkiej szpadli autorskiego podejścia, bezceremonialnego łamania konwencji i wizualnie perfekcyjnego DIY, które obudowując historię ambiwatelnego ronina składają się na niemalże seans doskonały. Ta, początkowo imponująca przede wszystkim operatorsko-kreatywnymi rozwiązaniami, szybko przemienia się w głęboką, moralnie szczypiącą rozprawę filozoficzną, która w kontekście wielu lat tradycji kina samurajskiego staje się tyle intrygująca, co niezwykle odważna. Przesiąknięta wszechodczuwalną perwersją, skupia się na bitewnej niemożliwości młodego samuraja, który wypełniając dnie pielęgnowaniem sztuki miecza popada w coraz większe fobie odciętych kończyn i zakrwawionych kimon. Na tej moralnej dychotomii zasadza się cały wewnętrzny (i zewnętrzny) konflikt Mordu; z czasem okoliczności coraz bardziej przymuszają do upragnionej i przerażającej jednocześnie inicjacji, od którego próby eksapizmu kończą się jedynie większym chorobowym obłędem.
W tak prostej opowieści sukcesem Tsukamoto staje się pożenienie kampowego body horroru z dokładną eksploracją psychicznych płaszczyzn bohaterów. W Mordzie sceny przemocy niewiele mają z eleganckich, tradycyjnych przedstawień; przypominają raczej opętańczą siekę latających kończyn i najgłębiej zakopanych instynktów. Samurajski etos staje się więc panoramą zawiedzionych oczekiwań i deprawacji młodzieńczej czystości, zbiorem atrakcyjnych swoją idyllicznością wyobrażeń. Proces duchowej adaptacji do świata krwawego nasycenia, podkreślanego jedynie dusznością barwnej saturacji Tsukamota, przebiega jednak dużo bardziej niejednoznacznie. Zagnieżdżone od samego początku w bohaterach perwersje przenikają w coraz wyraźniej manifestowane ciągoty; reżyser nadświadomie opowiada tu bowiem o toksykaliach procesu dorastania. Nieuniknione starcie staje się przecież w końcu obowiązkowym końcem wędrówki, a obdarzone lękowo-onanicznym kultem wizje samurajskiego ostrza mają w sobie tyle samo potliwych awersji, co rzeczywistego podniecenia, uzupełniając się wprost z przedstawioną w Mordzie wizją uczucia. To, równie zakazane co mieczowe wywijanie, objawia się w przyspieszonych oddechach głównie podduszaniem i ryzykownymi oralnymi pieszczotami.
Dzięki temu Tsukamoto kreuje otaczającą rzeczywistość przede wszystkim w kontekście nierozerwalnego sprzężenia przyjemności z cierpieniem, a idąc dalej, odnajdywania w tym wszystkim własnej tożsamości. Tożsamości, która zagubiona gdzieś w niemożliwym tłoku pozycji społecznych i przypisanych im ról, staje się niemalże niezauważalna, przezroczysta. Finałowy krzyk staje się wtedy lamentem niezgody, rozchodzącym się nie tylko po owładniętych mordem lesie, ale szerzej, po całym japońskim społecznym przekroju, dehumanizującym charaktery i wychudzone wewnętrzne “ja”. A to wszystko w przerwach pomiędzy stukaniem drewnianych kijaszków. Tsukamoto to jednak prawdziwy geniusz.
Ilustracja główna: Materiały prasowe