Powrót w wielkim stylu!
Nie trzeba było długo czekać, aby w dobie remaków oraz rebootów starych klasyków przyszła pora na odmłodzoną wersję, kultowego obrazu Sama Raimiego, mianowicie „Martwego zła” z 1981 roku. Nowa odsłona jednego z najbardziej popularnych straszaków lat osiemdziesiątych była ogromną zagadką aż do samej premiery. Szum medialny był ogromny, zaś dziesiątki tysięcy widzów z utęsknieniem wyczekiwało pojawienia się obrazu w kinach. Jednak chyba nieliczni, w tym również ja, wierzyli, że nowe „Martwe zło” nie podzieli losu innych, nieudolnie wykonanych i żerujących bezczelnie na pieniądzach fanów oryginałów, remaków. Szczęśliwie obraz debiutującego na dużym ekranie Fede’a Alvareza (twórcy jak dotąd dwóch krótkometrażówek) okazał się wyjątkiem.
„Martwe zło” przedstawia standardową historię, dość mocno powiązaną z oryginałem. Mamy grupę nastolatków, którzy postanawiają spędzić weekend w chatce pośrodku lasu. Pragną się dobrze bawić oraz wspólnie spędzić czas, wspierając przy okazji Mię, która aktualnie walczy z uzależnianiem od narkotyków. Jednak sprawy powoli wymykają się spod kontroli. Problemem okazują się nie tylko napady agresji Mii, znajdującej się w fazie detoksu, lecz dziwna piwniczka wypełniona rozkładającą się zwierzęcą padliną, w której znajdują enigmatyczną księgę z intrygującym napisem „Naturom Demonto”.
Historia przedstawiona w nowej wersji „Martwego zła” nie pokrywa się w stu procentach z oryginałem. Twórcy zachowali ogólny zarys fabuły oraz charakterystyczne elementy pierwowzoru – piła łańcuchowa to już niemal kultowy symbol wyróżniający tę serię. Zmienili jednak bohaterów produkcji (teraz to kobieta z problemami, a nie lekko zbzikowany mężczyzna jest główną postacią dzieła) i wprowadzili kilka własnych rozwiązań, a co najważniejsze całkowicie odmienili zakończenie obrazu, które stanowi zupełne przeciwieństwo finału oryginału. W związku z tym nawet najwierniejsi fani oryginału, nie będą w stanie przewidzieć filmu w całości. W scenariuszu znalazło się też kilka niespodziewanych i mrożących krew w żyłach zwrotów akcji, które zwiodą na manowce niejednego miłośnika horrorów. Z takim inwentarzem film niejednokrotnie zaskakuje, choć jest prosty i dość wtórny jak na dzisiejsze standardy.
Młodsza wersja obrazu Raimiego rozpoczyna się z przytupem, już w pierwszych minutach twórcy serwują nam przedsmak tego, co będzie nas czekać w dalszej części filmu. Nie trącą czasu na zbędne dialogi. Po dość szybkim zapoznaniu się z głównymi bohaterami od razu przechodzą do sedna. Z minuty na minutę film robi się coraz mroczniejszy i bardziej dynamiczny. Z początku jest sporo schematów: opuszczona chatka w charakterystycznych kadrach, spowity w mgle las, rozkładająca się w piwniczce zwierzęca padlinę – niby nic wielkiego – a jednak niepokój wzrasta, aż w końcu staje się nie do wytrzymania. Mniej więcej w połowie twórcy przestają bawić się w kotka i myszkę z widzem i wykładają wszystkie karty – z tajemniczego horroru film zmienia się w krwawe i brutalne gore.
W nowej wersji „Martwego zła” nie ma miejsca na czarny humor. Produkcja jest na wskroś poważna i naprawdę budzi grozę. Twórcy muszą być znawcami gatunku, co widać po umiejętnie wykorzystanym oświetleniu, modulacji dźwięku (przeraźliwe krzyki i gwałtowne wyciszenia potrafią przyprawić o zawał serca), jak również scenografii. Wszystkie te elementy budują niesamowity, mroczny klimat, pełen napięcia i grozy. Jak przystało na gatunek gore, film jest niezwykle brutalny, niektóre sekwencje są wręcz sadystyczne oraz obrzydliwe, przez co bardziej wrażliwe osoby z trudem będę powstrzymywać się przed odwróceniem od ekranu głowy. Napiszę to jeszcze raz bardzo wyraźnie: film jest niezwykle krwawy, poszczególne sceny są mocne i szokujące; dosłownie ociekają splugawioną krwią. Do tego muszę dodać, że efekty gore wyglądają bardzo profesjonalnie – zapomnijcie o kiczu i kampie – cechach charakterystycznych dla pierwowzoru. Na nie mniejszą uwagę zasługuje muzyka. Niektóre kawałki zapadają w pamięć i są wyjątkowo udane. Jest trochę tajemniczych utworów, do tego dynamicznych, pełnych wysokich oraz przeraźliwych tonów, które przyspieszają bicie serce; są też spokojne melancholijne melodie, usypiające uwagę kinomana. Po prostu doskonała robota.
Od strony aktorskiej nowe „Martwe zło” prezentuje się przeciętnie. Brakuje w nim wyrazistych postaci (w oryginale Ash ( Bruce Campbell) skradł widzom serca). Niestety, trudno przywiązać się w nowej wersji „Martwego zła” do bohaterów, którzy są mało ciekawi i słabo zarysowani, no może poza główną protagonistką, Mią, i jej bratem Davidem. Szkoda, jednak na pocieszenie zostają nam trzy piękne dziewczyny, które niewątpliwie cieszą oko.
Jak więc możecie wywnioskować ze wcześniejszych akapitów, jednoznacznie trzeba przyznać, że twórcy umiejętnie skorzystali z dostarczonego im przez Sama Rimiego materiału. W przeciwieństwie do wielu innych remaków, „Martwe zło” nie zostało zbudowane z żywcem przekopiowanych scen oraz motywów z pierwowzoru. Znane wątki przemieszane z nowymi rozwiązaniami oraz przepuszczone przez filtr współczesności stwarzają obraz filmu na tyle oryginalnego i zarazem wiernego oryginałowi, że trudno tutaj mówić o zaprzepaszczonej szansie czy zniszczeniu legendy. Jak już, to naprawdę udany hołd złożony w stronę klasyka w reżyserii Sama Raimiego. Tak więc to dalej „Martwe zło”, lecz bardzo odmłodzone i przedstawione z całkowicie innej perspektywy.
Zatem remake „Martwego zła” to obraz udany. Jeden z najlepszych filmów gore, jakie mogłem ostatnio oglądać. Na tle schematycznych i niebudzących strachu horrorów produkcja Fede’a Alvareza to rasowy straszak. Czy nowe „Martwe zło” jest równie udane co oryginał? Według mnie tak. Jednak o tym, czy dzieło Fede’a Alvarezastanie się klasykiem, tak kultowym jak jego poprzednik, zadecyduje czas oraz widzowie.
„Martwe zło” reż. Fede Alvarez – ocena Movies Room to: 77/100