Pomyślałem: [wszystko – przyp. red.] wygląda dobrze, ale czegoś brakuje. Więc może obrócę kadr i będzie jeszcze lepiej. *
A przytaczam ten fragment wypowiedzi twórcy dlatego, że opisuje on w możliwie najpełniejszy sposób to, czym de facto jest Climax. Gaspar Noé chwycił za kamerę (w końcu stanowisko reżysera dzieli on tu z obowiązkami operatora), wypełnił ścieżkę dźwiękową swoją ulubioną muzyką, na kolanie zapisał jedną stronę lepszych bądź gorszych konceptów złożonych ze słów „sex”, „acid”, „more sex” i „more acid” i na szybkości (okres zdjęciowy wyniósł niecałe dwa tygodnie) i po taniości (tylko jedna zawodowa aktorka w ekipie) nakręcił film. Można by uznać, że taka nonszalancja i ekstrawagancja zarazem nie wywróży nic dobrego, a sama produkcja uginać się będzie pod ciężarem bolączek, trapiących dosłownie każdy fragment realizacji. Ale nie w tym przypadku. Pomimo zaawansowanego stopnia improwizacji oraz programowej prowizorki, Climax dość szybko zaczyna wymykać się prostym i kategorycznym systemom oceny jakości, wyłamując nie tylko pióra filmowych krytyków, ale i granice samego języka sztuki filmowej.
A wszystko to odbywa się na kanwie pozornie prostackiej historii grupy tancerzy, wokół których ściany obiektu szkoleniowego zacieśniają się z każdą kolejną kroplą sangrii przez nich spożytą. Gaspara nie interesują jednak psychologiczne aspekty zewnętrznej i stopniowo uwewnętrzniającej się izolacji – Climax, jak sama nazwa powinna sugerować (z ang. climax – orgazm), koncentruje się na czystej eksploatacji. Ustanowiona w pierwszych minutach seansu ekspozycja postaci oraz świata przedstawionego w formie krótkich, cyfrowych wywiadów oraz poustawianych na półkach tekstach kultury (m.in. filmografia Andrzeja Żuławskiego, Dario Argento czy Luisa Buñuela) pozwoliła reżyserowi opracować merytoryczny background, pole motywów, które nadaje komunikat i nawiązuje nić porozumienia z widzem, aby ten, zapoznawszy się z ów motywami, w pełni zaspokoił swą naturalną ciekawość i w następnej kolejności dał się porwać nieustającej karuzeli zakrapianego szaleństwa. Gaspar tłumaczy więc nam wszystkie reguły zaraz na starcie, by wkrótce otworzyć puszkę Pandory i szyderczo przyglądać się dziełu własnoręcznie zainicjowanego zniszczenia.
Nie ujrzycie tu zatem rozbudowanych i rozwleczonych na cały metraż portretów postaci, lecz w zamian zostanie wam zaoferowana możliwość czerpania wojerystycznej przyjemności (?) z niemego i bezwładnego uczestnictwa w postępującej, humanitarnej (auto)destrukcji. Sprośne żarty analne czy wyzywające i agresywne pozy taneczne to tylko wstęp do przygód, jakie Gaspar zgotował swoim bohaterom. Trzymając się z kamerą blisko ich karków oraz twarzy, reżyser krąży po wypełnionych neonowym światłem korytarzach i salach, a każdy powrót w to samo miejsce nigdy nie będzie nosił znamion znużenia czy zmęczenia materiału. Przestrzeń w filmie ożywa i bezustannie ewoluuje, tak jak pobudzona i progresywna jest skwasowana wyobraźnia wszystkich uczestników tej straceńczej imprezy. Rozpoczynając więc podróż na głównej hali w towarzystwie subtelnych barw i dźwięków, gdzie bohaterowie wesoło podrygują do elektronicznych pląsów, kończymy ją w zgoła odmiennej scenerii, przy której wyobrażenie Dantego na temat piekła funkcjonuje jako niegroźna bajeczka na dobranoc.
Wyczuwając klimat produkcji i wchodząc na najwyższy stopień filmowej immersji, możemy więc zadać skądinąd słuszne pytanie, na ile w kontekście Climaxu mamy jeszcze do czynienia ze strukturalnie uzasadnionym dziełem, a na ile już z czystym doświadczeniem, materialną egzemplifikacją niematerialnego wrażenia? Odpowiedź leży zapewne gdzieś w sumieniu każdego z nas, w indywidualnych kompetencjach poznawczych i percepcyjnych oraz w umiejętności wyobrażenia sobie faktu, iż Gaspar rzeczywiście biegał z kamerą w dłoniach po tych opuszczonych przez Boga korytarzach. Szczególnie to ostatnie jest naprawdę godne podziwu, tym bardziej że podobno motywacją twórcy do podjęcia się realizacji niniejszego filmu był zwyczajny brak środków finansowych. Jeśli więc udało mu się nakręcić arcydzieło z tak niskich pobudek, to aż strach pomyśleć, do czego jest zdolny at his best. Oby było mi dane tego momentu doczekać.
*Niniejszy cytat oraz tłumaczenie pochodzi z wywiadu przeprowadzonego przez Adrianę Prodeus 18. maja 2018 roku.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe