Felicity and friends
Ileż to razy lubiany serial po którymś z kolei sezonie schodzi na psy? Czasem się wyczerpują pomysły, innym razem na niekorzyść działa zmiana warty wśród twórców. Wszystko się kiedyś kończy i niektóre produkcje powinny po prostu z godnością się domknąć, póki jeszcze jest co po nich zbierać. Niby normalna i zrozumiała sprawa, jednak zazwyczaj w jakimś stopniu szkoda nam, gdy coś fajnego na naszych oczach się rozmienia na drobne. Przeżywający właśnie tego typu agonię Arrow zawsze był dla mnie maksimum niezłym widowiskiem, co nie zmienia faktu, że przepaść pomiędzy dwiema pierwszymi seriami a trzecią oraz recenzowaną tutaj czwartą jest wręcz nieprawdopodobna.
Po sezonie trzecim Oliver Queen (Stephen Amell) odjechał w stronę zachodzącego słońca z ukochaną Felicity (Emily Bett Rickards). Jak można się oczywiście domyślić, nie będzie wypoczywał zbyt długo od superbohaterskich obowiązków. Na horyzoncie pojawia się bowiem Damien Darhk (Neal McDonough), były członek Ligi Zabójców, który wraz z niebywałymi mocami i armią zagraża Star City. Chcąc nie chcąc, Oliver musi powrócić i stawić mu czoła wraz z przyjaciółmi u boku.
Zobacz również: Black Panther – Sebastian Stan jako Zimowy żołnierz pojawi się w nowym widowisku Marvela!
Sezon czwarty Arrow miał nieco powrócić do korzeni serialu. Nie iść w popadający w autoparodię mroczny nastrój, nie tworzyć masy głupich, telenowelowych wątków i skupić się na starciach z przeciwnikami Green Arrowa. Jak to jednak bywa, obietnice sobie, a realizacja ich swoją drogą. Jeżeli miałoby się postawić coś na obronę trzeciego sezonu, to jakiś tam spójny plan działania (a że prawie wszystko w tym względzie nie wyszło, to już inna kwestia). Najnowsza odsłona serii wygląda tak, jakby twórców ogarnęła fala zmiennych nastrojów, przez co skaczą sobie radośnie z żałośnie patetycznych scen na pseudo żarciki, usiłujące chyba jakoś nawiązać do humoru rodem z filmów Marvela, by potem przejść w znany widzom cierpiętniczy tryb głównych postaci z cyklu „ogarnia mnie mrok, nic mnie już nie uratuje”. By dodać jeszcze więcej do tego tygla, scenarzyści wepchnęli w to wszystko motyw magii – używa jej główny przeciwnik sezonu, wciśnięto ją również do retrospekcji (które, notabene, już w ogóle nie wnoszą absolutnie nic interesującego do najważniejszych wątków). Fabuła jest tak idiotyczna, że im dalej brniemy, tym głębsze jej pokłady odkrywamy. Na dobrą sprawę mamy zaserwowaną powtórkę z rozrywki z poprzednich sezonów. Ponownie ktoś chce zająć się biednym Star City, tylko – nie zdradzając zbyt wiele – zaczyna tworzyć intrygę na większą skalę. Dziwna jest także sprawa z crossoverami z serialem The Flash. Doprawdy ciężko poczuć, że gdzieś niedaleko jest Central City, skoro dwa wielkie konflikty w serialach CW mimo, że toczą się względnie równolegle, to ani razu się nie przecinają (np. jakim sposobem Darhk nie zainteresował się szaleństwami walczącego z Barrym Allenem Zooma, i odwrotnie). Postacie z tych serii spotykają się tylko wtedy, gdy aktualnie scenarzystom jest to na rękę.
Ale prawdziwym utrapieniem wszystkich fanów poprzednich serii są postacie. Wydawałoby się, że sezon trzeci wyszedł pod tym względem tak słabo, że pozostaje już swoistą trampoliną do odbicia się choć minimalnie na powierzchnię. Niestety, ale każdy, kto liczył na poprawę, srogo się rozczaruje. To, co wcześniej wychodziło słabo, pogarsza się, a w najlepszym razie jest takie samo. A ci protagoniści, którzy dotychczas stanowili siłę Arrow, poprzez idiotyczne rozwiązania scenarzystów niemal równają się poziomem z resztą – tak jak, nie przymierzając, popadający w dziwaczne wahania nastrojów John Diggle (David Ramsey). Z innych przykładów, Laurel Lance (Katie Cassidy) została tak wyeksploatowana w sezonie poprzednim (ekspresowe „przerobienie” bezbronnej prawniczki na Black Canary, która potrafi pobić nawet kilku członków Ligi Zabójców), że przez większość swego czasu ekranowego scenarzyści kompletnie nie wiedzą, co z nią zrobić. To sprawia, że aż do ostatnich odcinków nie ma większego znaczenia od wystroju wnętrz. Męczy również sam tytułowy bohater, ze swoją wiecznie znękaną miną. Tak naprawdę od początku serialu nie przeszedł żadnej naprawdę znaczącej przemiany. Gdy przychodzi co do czego, wciąż jest nieufny i „ma w sercu mrok” – ten temat jest wałkowany na okrągło w niesamowicie infantylny sposób. Ponadto potężny wojownik, który w finale poprzedniej serii zwyciężył nieśmiertelnego Ra’s al Ghula (Matthew Nable), nie potrafi sobie poradzić w pojedynkach ze zwykłymi rzezimieszkami. Ale największym gwoździem do trumny tego upadłego serialu jest Felicity Smoak. Ulubienica fanów niemal siłą została przez twórców wyniesiona z ciekawej postaci pobocznej na piedestał persony niemal równorzędnej Oliverowi Queenowi. I wnet stała się bodaj najbardziej irytującym charakterem z trzonu obsady. Jej wątek stał się tak rozległy, że zaczął wchodzić w paradę głównej intrydze (!). Tym sposobem nierzadko przez pół odcinka męczymy się z rozterkami rodem z telenoweli, kretyńskimi decyzjami jaśnie panny Smoak, czy też wychodzącymi przy tym na wierzch brakami warsztatowymi samej odtwórczyni tej roli. To nie koniec. Jako że nieszczęścia mają zwyczaj chodzenia parami, skrzyknięto całą rodzinkę naszej blond-informatyczki. I o ile ojca można nawet dać w poczet nielicznych zalet serialu, to już matka za wszelką cenę próbuje pobić córeczkę, serwując nam sceny rodem z najgłupszych amerykańskich komedii romantycznych. Przy takim zatrzęsieniu szaleństw twórców, krótki epizod (i w dodatku licho zrealizowany) Constantine’a (Matt Ryan) kompletnie tonie w beznadziejności pozostałych czynników.
Zobacz również: Doctor Strange – Lego zdradza tajemnice filmu?
Sam główny przeciwnik sezonu, czyli Damien Darhk, tylko z początku wydaje się być dobrym wyborem. Lecz szybko okazuje się, że poza rzucaniem na prawo i lewo chwytliwymi tekstami nie ma na dłuższą metę wiele do powiedzenia. Co więcej, ewidentnie przesadzono z jego potęgą. W pewnym momencie można już stracić rachubę, ileż to razy przy użyciu mocy a la Jedi mógł zabić całe Team Arrow, z liderem włącznie, lecz z irracjonalnych powodów tego nie robi. Przez lwią część sezonu jest tak potężny, że nawet trudno się dziwić, czemu scenariusz nie wie, jak sobie z nim poradzić, nie popadając w śmieszność. Choreografia walk jest zaś chyba jeszcze gorsza od tej z poprzedniego sezonu (choć i tam widać było znaczący regres w stosunku do nieźle wykonanych pod tym względem dwóch pierwszych serii. Teraz co niektóre sceny, gdzie przeciwnicy dosłownie biją się z powietrzem, mogą być co najwyżej bohaterami memów internetowych.
Zobacz również: DC’s Legends of Tomorrow – recenzja 1. sezonu
Po znacząco obniżającym loty trzecim sezonie, Arrow miał się odrodzić w następnym, przynajmniej zbliżając się poziomem do pierwszych – skądinąd całkiem niezłych – serii. Okazuje się jednak, że twórcy postanowili odkryć kolejne wymiary dna i wesoło się w nich taplać. I już tylko DC’s Legends of Tomorrow jest w tym gatunku (minimalnie) słabsze. Wielka szkoda, że całkiem ciekawa pozycja serialowa została zamieniona w superbohaterską telenowelę, gdzie niejaka Felicity Smoak ma zbliżony czas ekranowy do tytułowego herosa. Ten upadek da się mniej więcej ukazać na podstawie analogii działań protagonisty: w pierwszym sezonie Oliver Queen robił wszystko, by być postrzegany jako zwykły, bogaty lowelas, by chronić bliskich – jednym zaś z ważniejszych epizodów czwartego sezonu jest… kandydowanie tego samego Queena na burmistrza, co w konsekwencji naraża całą jego rodzinę i przyjaciół na liczne reperkusje. Niech widzowie rozsądzą, który z tych obrazków jest sensowniejszy.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe