Legendarne pierdoły
Gdy oceniałem pierwszy odcinek tego serialu, podwyższyłem nieco ocenę awansem, widząc mimo swoich oczywistych wad pewien potencjał w tej kolejnej superbohaterskiej produkcji z ramienia stacji CW. Teraz – po wymęczeniu całego sezonu – ciężko nawet opisać, jak bardzo żałuję tego, że w którymkolwiek momencie pokładałem nadzieję w twórcach pokroju Marca Guggenheima – człowieka, który zniszczył (i wciąż niszczy) niezły wcześniej Arrow. Teraz za, powiedzmy, zawodową misję uważam ostrzeżenie kogo się da, z czym będzie miał do czynienia, jeśli zdecyduje się obejrzeć tę abominację.
DC’s Legends of Tomorrow opowiada o tym, jak jeden ze Strażników Czasu Rip Hunter (Arthur Darvill) gromadzi wokół siebie ósemkę specyficznych indywiduów, by razem z nimi powstrzymać Vandala Savage’a (Casper Crump) – nieśmiertelnego złoczyńcę, który poprzez swoje machinacje w 2166 roku zdobywa władzę nad światem, doprowadzając do upadku cywilizacji. Niekonwencjonalna drużyna podróżuje razem w statku czasu Waveriderze przez różne epoki w dziejach świata, szukając sposobu na unieszkodliwienie zagrożenia.
Zobacz również: Arrow – rozszerzony zwiastun finalnego epizodu 4. sezonu serialu!
Jako że zazwyczaj przy recenzowaniu pełnych sezonów rozpoczynam od omówienia struktury danego przypadku, tutaj miałem nielichy kłopot. Otóż w DC’s Legends of Tomorrow element takowy po prostu nie występuje. Całość ogląda się tak, jakby scenarzyści nie mieli żadnego ustalonego uprzednio planu, którego jako tako się trzymają. I nic to, że sezon jest aż siedem odcinków krótszy od The Flash i Arrow – z grubsza tak samo (a miejscami jeszcze mocniej) widać gołym okiem, że brakuje pomysłów, co wcisnąć pomiędzy start sezonu a jego finał. Ledwie mija może jedna czwarta sezonu, a wątek przewodni – powstrzymanie Savage’a – schodzi na dalszy plan. Tytułowe legendy skaczą sobie z jednego okresu w historii do drugiego, załatwiając wszystkie sprawy, poza tą najważniejszą. Nie ma żadnych sensownych fundamentów czy szkieletu, który ogarniałby wszystkie 16 epizodów. Jest za to niepisana dewiza: zapełnić każdy odcinek do ostatniej milisekundy. Pal sześć, czy będzie potrzeba zapychać całość rozwlekłymi, nic niewnoszącymi dialogami, scenami dającymi pretekst do idiotycznych i niepotrzebnych, kiczowatych starć tudzież bezsensownymi wątkami pobocznymi.
Fabuła jest zaś tak bardzo dziurawa, z wszechobecnymi mieliznami, głupotami i nielogicznościami, że aby wyłapać wszystko, trzeba by było chyba długiego, oddzielnego artykułu. Począwszy od paradoksów czasowych – przy których pojawiające się od czasu do czasu błędy tego samego rodzaju w The Flash wyglądają bardzo niewinnie – aż po indolencję umysłową postaci, z głównymi bohaterami na czele. Bo tak naprawdę, gdyby nie ich zachowanie na poziomie dzieci z podstawówki, cel misji zostałby wykonany po mniej niż połowie sezonu. Ciężko policzyć, ileż to razy załoga Ripa Huntera miała na wyciągnięcie ręki rozwiązanie, by w kluczowym momencie zrobić coś kompletnie sprzecznego z logiką. Scenarzyści usiłują co prawda wytłumaczyć ich głupotę fabularnie w przedostatnim odcinku, jednak efekt jest tak nieudolny, że przypomina raczej retorykę naszych polityków, uzasadniających lata niespełnionych obietnic.
Zobacz również: The Flash – rozszerzony zwiastun finalnego epizodu 2. sezonu!
Osobny akapit należy się wesołej gromadce tytułowych „legend”. O ile sama idea zebrania w jednym serialu postaci, które w Arrow i The Flash miały mniejszy czas ekranowy, był naprawdę dobry, to już realizacja okazała się katastrofą. Z irracjonalnych powodów zbyt wielki ciężar położono na najgorszej i najbardziej niepotrzebnej postaci – Kendrze Saunders a.k.a. Hawkgirl (Ciara Renee). Wszystko z nią związane jest po prostu fatalne – od samej drewnianej aktorki, poprzez rozważania, „w kim w tym odcinku jestem zakochana?”, i w konsekwencji mdłym trójkącie miłosnym z Rayem Palmerem i nieśmiertelnym kochankiem Carterem Hallem (Falk Hentschel), na niepotrzebnym powiązaniu jej osoby z głównym wątkiem, przez co wszędzie jej pełno.
Ale szczerze powiedziawszy, te w teorii lepiej dobrane postacie wcale dużo lepiej nie wypadają. I żeby nie być gołosłownym, taki Leonard Snart – grany przez Wentwortha Millera antybohater – z początku należy do najmocniejszych punktów serialu, robiąc to, co już robił w The Flash: jest sztampowym, acz dobrze wpisującym się w konwencję modelem łotra z osobistym kodeksem honorowym. I zamiast zostawić ten sprawdzający się schemat, twórcy zaczynają zbytnio kombinować, co prowadzi do złamania charakteru postaci i zrobienia z Captaina Colda postać-wydmuszkę z irytującym sposobem mówienia. Albo profesor Stein (Victor Garber), z którego w Legends of Tomorrow zrobiono wygadującego głupoty dziadka. Nic jednak nie pobije człowieka, który dowodzi (a przynajmniej w teorii) całą tą hałastrą. Rip Hunter mógłby startować w zawodach na najgorszego dowódcę, jakiego kiedykolwiek przedstawiono na ekranie. Od początku okłamuje załogę, jest niekonsekwentny w swym działaniu, a niemal każdy plan, który ustala, spala na panewce, zaś zespół (który, na marginesie, i tak prawie nigdy go nie słucha) robi rzecz dokładnie odwrotną od pierwotnie zamierzonej.
Zobacz również: Batman v Superman: tożsamość uśmierconego Robina oficjalnie ujawniona!
Wielkim rozczarowaniem okazał się również główny antagonista – Vandal Savage. Zacznijmy od tego, że widzowie zostali przez scenarzystów bezczelnie okłamani. W jednym z crossoverów Arrow i The Flash– gdzie Vandal pojawił się po raz pierwszy – ukazano go jako nieprawdopodobnie sprawnego i doświadczonego w walce wręcz wojownika (dał radę obu tytułowym superherosom w bezpośrednim starciu!), którego pokonanie bronią konwencjonalną graniczy z cudem. W recenzowanym tutaj serialu jest z kolei przez większość odcinków „tylko” dobrze wyszkolony i raz po raz przegrywa nierzadko z dwoma albo nawet jednym (!) załogantem Waveridera. Gdy przy niemal każdym pojedynku ten rzekomo wielki zdobywca co rusz ginie, by ponownie się odrodzić i znowu ponieść klęskę z łamagami Huntera, ciężko go traktować naprawdę poważnie. Co więcej, w zasadzie ani razu nie widzimy konkretnego przykładu, jak w zasadzie Savage manipuluje wielkimi jednostkami konkretnych epok – a przecież na tym się opiera jego domniemana potęga. Oglądamy tylko efekty jego działań. A biorąc pod uwagę to, że on nie zawsze umie wygrać nawet z pierdołowatymi głównymi bohaterami, ciężko nam uwierzyć w jego suche anegdotki, jak to Kuba Rozpruwacz/Józef Stalin/Inny Wielki Zły go czegoś tam uczył.
Kończąc znęcanie się nad tym serialopodobnym produktem, z żalem – bo jak mówiłem, miałem pewne nadzieje co do tej produkcji – ale szczerze odradzam oglądanie Legends of Tomorrow w innych celach niż perwersyjna przyjemność z oglądania słabizny. I żeby nie było, w żadnym razie nie oczekiwałem popisu na miarę Daredevila czy innej Jessiki Jones. Chciałem tylko rozluźniającego widowiska. Otrzymałem zaś potworny gniot, przepełniony dialogami godnymi seriali dla nastolatków, z efektami specjalnymi rodem z Power Rangers i taką pigułą głupot i nielogiczności, że nawet świadome swej kiczowatej konwencji Sharknado zdaje się mieć momentami więcej sensu. A to już naprawdę źle.
ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe