Avengers: Wojna bez granic – recenzja największego widowiska Marvela!

 Zanim jeszcze poszedłem na seans, a następnie zasiadłem do pisania tej recenzji wiedziałem, że niezależnie od prób odpowiedniego ukierunkowania swojego nastawienia jej ton i tak w jakimś stopniu będzie podyktowany emocjonalnym podejściem. Avengers: Wojna bez granic nie jest kolejnym zwyczajnym filmem Marvela. To zwieńczenie trwającego już dekadę misternego kreowania jedynego w swoim rodzaju kinowego uniwersum, które od lat wraz z milionami fanów traktuję jak powrót do komiksów i kreskówek z dzieciństwa. Na szczęście nie muszę z tej okazji lamentować nad zmarnowaniem okazji do stworzenia wspaniałego widowiska i zarazem święta dla fanów MCU. Przeciwnie – śmiem twierdzić, że poziom rozmachu i dramaturgii w żaden sposób nie jest mniejszy od tego, co było dawno, dawno temu w odległej galaktyce.

Co tu dużo mówić – w marvelowym wszechświecie nastają ciężkie, apokaliptyczne czasy. Oto bowiem Thanos (Josh Brolin), czyli ten, który odpowiada za knowania sił zagrażających Ziemi (i nie tylko) od czasu powstania Avengers, zszedł z tronu i osobiście rusza w bój, by poprowadzić swoje zastępy do ostatecznego triumfu – „zbalansowania” uniwersum, jak już wiemy z materiałów promocyjnych. Trafia na perfekcyjny moment, bowiem siły superbohaterów znajdują się w totalnej rozsypce po lokalnych konfliktach i perypetiach ostatnich lat. Rozpoczyna się batalia, której stawką jest w zasadzie wszystko.

Jednym z częściej zadawanych pytań przed seansem było to, jak w ogóle można sensownie rozrzucić tak bogaty konglomerat postaci, który został wpakowany w jedną produkcję. Bo choć trwa ona dwie i pół godziny, nie zmienia to faktu, że taka liczba superbohaterów może wywołać ból głowy, a przy nieumiejętnym rozłożeniu sił łatwo o przeszarżowanie. Ale braca Russo dają radę. Mieli już swoisty poligon ćwiczebny przy okazji tworzenia trzeciej części Kapitana Ameryki, gdzie również nie można było narzekać na brak trykociarzy. W Wojnie bez granic zdecydowano się na kompozycję cechującą wiele tego rodzaju spektakli, na czele z Gwiezdnymi Wojnami: rozprowadzenie bohaterów po wielu bardzo różnorodnych arenach (wszak nakreślony konflikt obejmuje cały marvelowy wszechświat – operujemy więc na kilku planetach) i zmyślne rotowanie nimi w zależności od etapu scenariusza. W ten sposób znaleziono złoty środek: nie tylko uniknięto oczopląsu wywołanego zatrzęsieniem superbohaterów, ale również sprawiono, że nie licząc zaledwie kilku krótkich momentów napięcie nie spada literalnie od pierwszych minut seansu aż do ostatnich. To szalony, komiksowy rollercoaster, pełen niesamowitej dramaturgii i pozbawiony powtarzalności, którą do bólu już znamy chociażby z Avengers: Czas Ultrona.  

A skoro o komiksowości mowa, dotąd wydawało mi się, że perfekcję w ukazaniu starć w tej materii osiągnęła już Wojna bohaterów (też zresztą przecież film braci Russo). Nic bardziej mylnego. Potyczki i pojedynki w trzeciej części Avengers przywodzą na myśl najlepsze albumy czołowych twórców Marvel Comics, które niczym za pomocą czarodziejskiej różdżki przerzucono na wielki ekran. A tych zmagań jest bardzo wiele. Pod tym względem rzemieślnicy pracujący nad choreografią filmów ze stajni DC powinni potraktować najnowsze widowisko Marvel Cinematic Universe jako materiał instruktażowy (oczywiście piję tutaj w głównej mierze do żałosnych podrygów w Lidze Sprawiedliwości). I nieważne, czy któryś z Mścicieli bije po głowie jednego z pomniejszych siepaczy Thanosa, czy toczy epickie boje z samym Szalonym Tytanem – sekwencje akcji są po prostu wspaniale przemyślane i zrealizowane. Zgoda, są momenty, gdy twórcy zdecydowanie idą na łatwiznę, przez co trafimy także na dziury logiczne, ale to w żaden sposób nie niszczy głównego odbioru. Dodajmy jeszcze bardzo dobrą ekspozycję postaci i wychodzi nam blockbuster bliski ideału. Prawie każdy z kluczowych graczy w tym wielkim teatrze otrzymuje swoje 5 minut. Żałować można, że wiele ciekawych indywidualności nie otrzymało odpowiedniego do swojej istoty czasu ekranowego, jednak taka dawka postaci musiała w końcu zebrać swoje żniwo. A dzięki barwnej plejadzie marvelowej śmietanki każdy znajdzie coś dla siebie.

Poza zapierającymi dech w piersiach scenami, które musiały pojawić się w spektaklu takiej rangi, jest mnóstwo rozładowującego napięcie humoru i popisowe interakcje pomiędzy herosami MCU, którzy na ekranie jeszcze się razem nie spotkali (dialogi na linii Iron Man-Doktor Strange, Iron Man-Peter Quill czy przekomarzania Thora i Strażników Galaktyki to prawdziwe złoto). Z drugiej strony dramatyzmu również nie brakuje – nie spoilerując, powiem, że zapowiedzi braci Russo i spółki, iż bohaterowie nie będą oszczędzani, nie poszły w las. No i co najważniejsze – Thanos! Ze wszystkich złoczyńców Marvela, których przeniesiono na ekran, ze świecą szukać tak dobrze wykreowanej i umotywowanej postaci. Postaci, która nie tylko nie jest kolejnym Malekitho-Steppenwolfo- wariacją, która chce zniszczyć (wszech)świat dla samego zniszczenia, ale przemyślanym przeciwnikiem, który nie jest nawet w pełni jednoznacznie zły (!) i poza mięśniami posiada wiarygodne powody i niejednoznaczne uczucia. A przy tym budzi taki respekt – a wręcz przytłacza swoją mocarnością – jak żaden inny dotychczasowy złoczyńca z adaptacji komiksów (owacje na stojąco dla wcielającego się w niego Josha Brolina). To on jest prawdziwym głównym bohaterem filmu, a dzięki niemu możemy oglądać prawdopodobnie najbardziej zaskakujący finał w historii filmów Marvela. Tam, gdzie zazwyczaj emocje zaczynają opadać i szykujemy się na wyjście z sali, emocje nadal się utrzymują.

Bracia Russo po raz trzeci poprowadzili bohaterów Marvela do walki, i po raz trzeci odnieśli miażdżące zwycięstwo. Wojna bez granic spokojnie może uchodzić za wzór, jak tworzyć blockbustery. Niesamowita dynamika, zarys postaci, w zasadzie brak bezsensownego patosu i gigantyczna fuzja superherosów, jednoczących się przeciw superłotrowi, którego naprawdę można się bać. Oczywiście nadal muszę dość niechętnie zaznaczyć, że widzowie niezaznajomieni – bądź zaznajomieni fragmentarycznie – z 10-letnim już uniwersum nie poczują tej magii i mogą być nieco oszołomieni. Niemniej jednak to nadal wspaniałe, niemal kompletne widowisko w swoim gatunku, które warto obejrzeć choćby raz z samej ciekawości.

Ilustracja wprowadzenia: Marvel

Zastępca redaktora naczelnego

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?