Klub Samotników. Czytając tę nazwę, mimochodem skojarzyliście ją pewnie z mitologicznym artystą samotnikiem, nieprawdaż? Albo myśleliście o jakimś chociażby duchowym spadkobiercy Sali samobójców… Niestety muszę was rozczarować – nie chodziło mi o żaden z tych przypadków. Choć ten pierwszy akurat może mieć coś z tym Klubem wspólnego. Wyobraźcie sobie bowiem artystę. Co widzicie? Stereotyp nakazywałby, aby taki wyobrażony twórca posiadał rozwichrzoną czuprynę jak Mickiewicz, względnie Norwid, luźne, mieszczańskie szaty i najlepiej pędzel, ewentualnie pióro w dłoni. A no i jeszcze jeden szczegół – MUSI PRACOWAĆ W SAMOTNOŚCI. Tak, w temacie artystów utrwalił się pogląd, iż najwięksi z nich i najbardziej szanowani musieli być samotnikami bez życia osobistego, bez rodziny, przyjaciół, miłości… Tylko praca, praca, praca. A co jeśli wam powiem, że to kłamstwo? Zwykły mit? Otóż alienacja w kontekście artystów nie zawsze musi oznaczać całkowitą izolację od świata. Owszem, wśród mistrzów pióra, pędzla, klawesynu i masy rzeźbiarskiej wielu mamy introwertyków, unikających rzeczywistości jak ognia, lecz uogólnienie takiego stanu rzeczy na wszystkich autorów byłoby mocno krzywdzące.
I to szczególnie w filmie, będącym przecież dziełem kolektywnym, tworem wielu osób. Już sam ten fakt wyklucza absolutną izolację artysty, którego w kinie utożsamiamy dzisiaj z reżyserem. Powstaje więc pytanie, jak może wyglądać samotność kogoś takiego? Odpowiedź nasuwa się jednak sama – samotność nie jedno ma imię. Raz jest nią rzeczywiście dobrowolny akt izolacji, ale także może być to wykluczenie ze strony systemu, bądź operowanie własnym, wyrazistym stylem, który nijak nie pasuje do kanonów większościowych. Niezależnie zatem od istoty takiego odosobnienia, każdy reżyser może starać się o członkostwo w Klubie Samotników. I dzisiaj porozmawiamy sobie właśnie o nich – o najlepszych samotnikach z samotników, którzy samotnikami stali się poprzez samotność wszelaką. Za dużo masła maślanego? Fakt. To chyba więc sygnał, aby rozpocząć odliczanie. A no i jeszcze dodam, że jest to zestawienie całkowicie subiektywne i choć starałem się nie wartościować konkretnych pozycji, to mogło wyjść ździebka na odwrót. To tak w ramach ostrzeżenia.
10. Terrence Malick
Kilka filmów z brzegu: Cienka czerwona linia, Badlands, Drzewo życia
Jeśli ktoś zyskał nieoficjalny przydomek „Wielka Stopa Hollywood”, to coś musi być na rzeczy. I rzeczywiście Terrence Malick ma swój świat, któremu daleko jest do ekshibicjonizmu Fabryki Snów. Choć nigdy nie stronił od mainstreamu i trudno nazwać go reżyserem niezależnym, to doskonale radzi sobie jako wolny strzelec, który kręci wtedy, gdy najdzie go taka ochota. Pytacie jak to możliwe? A no skoro na własnej działce w Teksasie ma się spore złoża ropy naftowej, to nie trzeba codziennie dojeżdżać na plan filmowy. To też w naturalny sposób sprzyja izolowaniu się reżysera od problemów trapiących branżę, co w okresie ciągłych oskarżeń o niegdysiejsze molestowania może mu wyjść na zdrowie. A co jeśli to aktorki dojeżdżały do niego do domu? Eh, śliska sprawa…
9. Alain Resnais
Kilka filmów z brzegu: Zeszłego roku w Marienbadzie, Hiroszima, moja miłość, Noc i mgła
Z autorem arcydzieł światowej kinematografii pokroju Zeszłego roku w Marienbadzie oraz Hiroszima, moja miłość jest w kontekście samotności pewien problem. Resnais zaczynał bowiem jak wielu młodych twórców filmowych – od sztuki dokumentu. A gdy zabrał się już za fabułę, to wrósł w założenia francuskiej Nowej Fali jak pleśń w domową ścianę. Ba, z Godardem i Chabrolem nawet jeździł do Cannes, aby odwoływać słynny już wtedy festiwal filmowy. Jak więc w takim przypadku mówić o samotności? Cóż… Resnais zdołał jednak w tym całym zamieszaniu wypracować sobie swój autorski styl. Styl, którego nie zdołałby podrobić nikt, a to dlatego, że nikt inny nie znalazł się z kamerą tak blisko zagadnienia ulotności ludzkiej myśli. I choć sam reżyser mówił, że takie przykładowe „Zeszłego roku w Marienbadzie jest próbą, wciąż bardzo toporną i bardzo prymitywną, zbliżenia się do złożoności myśli, do procesu myślenia”, to dla nas ta „prymitywność” jest całkowicie wystarczająca. Błądzące po omacku jazdy, oniryczna narracja (przede wszystkim obrazem), wydawałoby się losowo zestawiane ujęcia to tylko wierzchołek góry lodowej o nazwie „Ja, Resnais”. Góry, która właśnie z racji swej wyrazistości i odrębności dryfowała przez większość czasu samotnie.
Extra: Jean-Luc Godard
A skoro już w temacie Nowej Fali jesteśmy, to grzechem byłoby nie wspomnieć o naszym ukochanym okularniku. Godard, podobnie jak Resnais, jest synonimem zjawiska, które zawładnęło kinematografią lat 60. ubiegłego wieku, ale w pewnym momencie i pod wpływem czynników o wątpliwej tożsamości, udał się na reżyserską banicję, kręcąc filmy polityczne, podziemne i w końcu eksperymentalne (co nawet trafnie obrazuje na wpół biograficzny film Ja, Godard). Co więcej, wybór tej drogi uzasadniał on swoją wiernością względem postulatów Nowej Fali, a wszystkich, którzy nie poszli razem z nim, zwyzywał od zdrajców i zer. Słynna swego czasu stała się historia korespondencji Godarda z Francois Truffautem, gdzie od niecenzuralnych słów i zarzutów papier się uginał (część z nich w przekładzie angielskim możecie przeczytać TUTAJ). Niemniej należy w tym wszystkim docenić konsekwencję Jean-Luca – jeszcze w tym roku ma się ukazać kolejne jego dzieło, a będąc świadomym tego, co narobił w swoim ostatnim pełnym metrażu, zakładam, że ani trochę się nie zmienił.
8. Robert Bresson
Kilka filmów z brzegu: Dziennik wiejskiego proboszcza, Ucieczka skazańca, Kieszonkowiec
O ile co do samotności Resnaisa były jakieś wątpliwości, tak Bresson to samotnik jak się patrzy. Przeżył trzy epoki kinematograficzne, a jego styl ani na chwilę nie ugiął się pod presją zewnętrzną. Tak samo więc jak w roku 1943 (Anioły grzechu), tak i w 1983 (Pieniądz) interesował go naturalizm sytuacji, pozorna przypadkowość i najmniej istotny szczegół opowieści. Opowieści, która przebrzmiewała przede wszystkim obrazem – w filmach Bressona nie spotkamy wszak zatrważających ilości dialogów, a te, jeśli już się przydarzą, przypominają raczej rozmowę ze współlokatorem aniżeli klasycznie rozumiany dyskurs narracyjny. Można zatem spokojnie założyć, że jest on takim nieoficjalnym ojcem nowofalowców, szykującym grunt dla ekscesów Godarda, Truffauta i Chabrola oraz zapewniającym im miejsce w historii. No i jest też podręcznikowym przedstawicielem Klubu Samotników, gdyż za jego pozycją nie przemawia tylko autorska kreacja artystyczna, ale również sam przedmiot snutych opowieści – na tapet zawsze bowiem trafiało odosobnienie, wyobcowanie, poszukiwanie wewnętrznego spokoju, a nawet metafizyka. No po prostu jak znalazł.
7. David Wark Griffith
Kilka filmów z brzegu: Nietolerancja, Narodziny narodu, Złamana lilia
Amerykanina często określa się mianem ojca filmowej narracji, czemu rzecz jasna trudno zaprzeczyć. Najwybitniejsze dzieła Griffitha pokroju Nietolerancji oraz Narodzin narodu odznaczają się przecież wybitnym zrozumieniem oraz wyczuciem prawideł rządzących medium filmu. I to nie tylko tego z epoki kina bezdźwięcznego. To on wprowadził do arsenału kinematografu narzędzie zwane dzisiaj „narracją równoległą”, a także (jeszcze przed Eisensteinem) zaczynał eksperymentować z montażem intelektualnym (słynna kołyska z Nietolerancji). Ale to nie koniec wdrażanych przez niego innowacji. Na początku lat 70. Orson Welles w swoim komentarzu do artystycznych wartości Nietolerancji powiedział wszak, że w tej produkcji znajdziemy dosłownie wszystko, co czyni film filmem. Co wy na to? Potrzebujecie jeszcze jakiejś rekomendacji? Przypominam, że mowa jest tu o dziele z 1916 roku. Dzisiaj rzecz jasna nikogo nie trzeba przekonywać co do wielkości reżysera, ale w latach 20. ludzie mieli nieco inne baczenie. To wtedy bowiem w Ameryce zaczął konstytuować się system producencki, którego mocodawcy dość szybko doszli do wniosku, iż filmy Griffitha są zbyt „trudne” dla przeciętnego odbiorcy. Aby nie wypaść z obiegu, zdecydował się na mariaż z bardziej przystępnymi środkami wyrazu, ale ta zmiana zdecydowanie mu nie leżała. Na przestrzeni dekady popadł więc w całkowite zapomnienie. W 1936 roku dostał jeszcze honorowego Oscara, ale nic on w kwestii powrotu Griffitha do formy nie zmienił. Zmarł 12 lat później. W pokoju hotelowym. Opuszczony przez kinematografię.
Extra: Erich von Stroheim i Siergiej Eisenstein
Przykładów takiej klasycznej samotności artystycznej można by pewnie wymieniać bez liku, ale z głośniejszych przypadków warto wspomnieć jeszcze o przynajmniej dwóch. Casus von Stroheima jest poniekąd bliźniaczy dla tego, którego doświadczył Griffith. Oboje padli wszak łupem żądnych krwi producentów, choć autor legendarnej Chciwości zasłynął w świecie filmowym z bezkompromisowej postawy względem ich rosnących kompetencji. Prawdopodobnie jako pierwszy dostrzegł szkodliwy wpływ brudnych, producenckich zagrywek na wartość dzieła filmowego i również jako pierwszy przedsięwziął odpowiednie środki zapobiegawcze. Niestety rozpędzająca się, ale już bezwzględna machina amerykańskiego przemysłu rozrywkowego ostatecznie przejechała go jak walec świeży asfalt, przez co jego reżyserskie zapędy zostały skutecznie zneutralizowane. W przeciwieństwie do Griffitha zaczął on jednak realizować się niemniej skutecznie w repertuarze aktorskim, lecz pamiętny, autobiograficzny występ w Bulwarze zachodzącego słońca wykazał, że niedawna rana reżyserskiej porażki wcale nie zanikła pod wpływem sukcesów w innej dziedzinie. Co do Eisensteina natomiast… Tak, to jest smutny przypadek. Najwybitniejszy przedstawiciel sowieckiej szkoły montażu, jeden z najbardziej wpływowych teoretyków filmu w historii i niemniej utalentowany reżyser stał się bowiem ofiarą stalinowskiego reżimu. Co jest tym bardziej zabawne, że Rosjanin z własnej, nieprzymuszonej woli był zagorzałym orędownikiem rewolucji i jedynego słusznego ustroju. Co więc go zawiodło? Wódz. Wódz, który w pewnym momencie uznał, iż filmy Eisensteina szkodzą dorobkowi radzieckiej kinematografii. Wyrok? Wycofanie licencji reżyserskiej i dożywotni zakaz uprawiania tego „zawodu”. Cóż, przynajmniej wreszcie wiemy, o co chodzi w powiedzeniu „rewolucja pożera własne dzieci”.
6. Wojciech Jerzy Has
Kilka filmów z brzegu: Rękopis znaleziony w Saragossie, Sanatorium pod klepsydrą, Pętla
W Klubie Samotników znalazło się również miejsce dla naszego rodaka. Twórczość Wojciecha Jerzego Hasa w kontekście polskiej kinematografii minionej epoki jest bowiem jak ten paw wśród gołębi – niby też ptak, ale z kompletnie innej półki. Kiedy inni wielcy autorzy tego okresu w kameralnych filmach psychologicznych zastanawiali się nad kondycją jednostki otoczonej przez brutalną, srogą rzeczywistość, Has fundował nam skomplikowane pod względem formy, wielopoziomowe konstrukty, flirtujące z poetyką surrealizmu, lecz nigdy tej cienkiej granicy jawy i snu nieprzekraczające. To zamiłowanie reżysera do konwencji magicznego realizmu wynikało z jednej strony z doboru materiałów źródłowych, literackich oryginałów, ale z drugiej z indywidualnego i romantycznego postrzegania kategorii czasu i przestrzeni. Dzięki temu też stał się tą symboliczną anomalią mroków PRLu, twórcą najbardziej „zachodnim”, którego wychwalał sam Luis Buñuel, choć jednocześnie tak bardzo osadzonym w kontekście narodowym. Nie można jednak powiedzieć, że był absolutnie sam – nomen omen materia jego filmów osadzała się na podobnych zagadnieniach (permanentny niepokój i poczucie odmienności) co u kolegów po fachu, ale u nikogo nie zyskała ona takiej reprezentacji wizualnej jak u Hasa. I właśnie dlatego wylądował on w tym zestawieniu.
5. Orson Welles
Kilka filmów z brzegu: Obywatel Kane, Dama z Szanghaju, Dotyk zła
Jeżeli coś wcześniej pisałem o bezkompromisowości Ericha von Stroheima, to zapomnijcie o tym. Zapomnijcie, bo to jest nic w porównaniu z tym, kim był i jak obnosił się Orson Welles. W zasadzie dziwię się, że jeszcze w powszechnym, światowym obiegu nie funkcjonuje żaden związek frazeologiczny z jego nazwiskiem, albowiem Welles to synonim wszelkiej nieustępliwości i kontrowersyjności. Nie wiem też, czy można wymienić choć jedno działanie twórcy, które nie byłoby dość bezpośrednim wyrazem nonkonformizmu. W 1938 roku nadał fałszywą audycję radiową o inwazji Marsjan na New Jersey, a że zrobił to niesamowicie sugestywnie, to ludzie podobno byli już gotowi na ucieczkę do podziemi. W 1941 wypuścił w świat swoje opus magnum, słynnego Obywatela Kane’a, będącego niczym innym jak jawnym atakiem na magnatów prasowych. Ci rzecz jasna skutecznie odstraszyli widownię oraz krytykę filmową od uczestnictwa w pierwszych pokazach tego wiekopomnego dzieła, a także przyczynili się do zatrzaśnięcia przed jego nosem drzwi do Hollywood. Nie wspomnę już nawet o raczej lewicowym etosie przez niego wyznawanym, który w okresie zimnej wojny raczej nie znajdywał zbyt szerokiego uznania wśród Amerykanów. Taka sytuacja niejako więc wymusiła na nim zajęcie pozycji samotnika, załatwiającego wszystkie sprawy na własną rękę. A że akurat wychodziło mu to nieźle, to nie sądzę, aby kiedykolwiek żałował choć jednej podjętej przez siebie decyzji. I ja w sumie również.
4. Luis Buñuel
Kilka filmów z brzegu: Pies andaluzyjski, Mroczny przedmiot pożądania, Dyskretny urok burżuazji
Już nam się w tym zestawieniu Buñuel przewinął, ale szkoda byłoby takiego twórcę sprowadzać do zaledwie jednej wzmianki. Hiszpan, podobnie jak Welles, doskonale wiedział wszak, gdzie uderzyć możnych tego świata, aby rzeczywiście zabolało. Jednak w przeciwieństwie do Amerykanina upodobał on sobie wyciąganie na wierzch brudów kast, które zawładnęły zwykłym człowiekiem o wiele wcześniej niż magnaci prasowi. Tylu bur co ze strony Buñuela kościół, jego przedstawiciele, arystokracja, burżuazja oraz później klasa średnia nie otrzymali chyba nigdy. Wszystko zaczęło się rzecz jasna w 1929 roku, kiedy to do spółki z Salvadorem Dali reżyser zmajstrował Psa andaluzyjskiego, piętnującego prawdopodobnie wszystkie konwenanse i przyzwyczajenia mieszczańskiego stylu życia i obycia. Ten agresywny manifest surrealistyczny powtórzył się potem jeszcze w Złotym wieku, a później, po przerwie związanej z wojną domową w Hiszpanii oraz II wojną światową, przeobraził się w niesamowicie wypielęgnowane i subtelne anonse, stawiające w pierwszej kolejności akcenty na zawiłą strukturę wywodu, a nie tylko na szok. To oczywiście przysłużyło się Buñuelowi do tego stopnia, że dziś uważany jest za jednego z największych artystów kinematografu w historii, ale również takiego, którego ciężko przypasować do jakiegokolwiek kanonu. Jak to mawia mój znajomy: „Buñuel is easy to learn and hard to master”. Trudno o bardziej dosadną charakterystykę.
Extra: David Lynch
Co do surrealistów w kinie, to szkoda byłoby pominąć kwestię Davida Lyncha. W rzeczy samej zastanawiałem się, czy nie zmieściłby się on w tym rankingu za pośrednictwem normalnej procedury, ale jednak jego twórcze korzenie głęboko siedzą w kinowym postmodernizmie. A postmodernista nigdy nie jest sam – zawsze posiada widza jako swojego partnera. Niemniej da się zauważyć, że na stare lata Lynch puszcza oczko w kierunku autotematyzmu. Takie Twin Peaks, powrót do tytułowego miasteczka po 25 latach, jest już możliwe do rozczytania nie tylko przy pomocy kontekstów popkulturowych, ale również kontekstu samej twórczości Lyncha. Wiele w nim ukłonów w stronę jego poprzednich filmów i nawet ról konkretnych aktorów, które przecież nie mogą mieć żadnego powiązania z diegetycznym światem przedstawionym. A może mogą? Cóż, u Lyncha nic nigdy nie było jasne…
3. Ingmar Bergman / Theodoros Angelopolous
Kilka filmów z brzegu: Persona, Siódma pieczęć, Tam, gdzie rosną poziomki / Pejzaż we mgle, Wieczność i jeden dzień, Spojrzenie Odyseusza
Pomimo wielu tak bardzo znaczących różnic pomiędzy Bergmanem i Angelopolousem, jedno z pewnością ich łączy – oboje na lokalnych podwórkach kinematograficznych przez wiele lat nie posiadali ani jednego sensownego rywala. W Szwecji Bergman zamiatał swoimi Personami i Siódmymi pieczęciami każdego napotkanego filmowca, a wielu z nich rosło w przekonaniu, że i tak nie mają po co się starać, skoro wujek Berg nadal kręci filmy. Dopiero pojawienie się Roya Anderssona coś w tej kwestii zmieniło, ale reżyser zdecydowanie zbyt rzadko podchodził do kolejnych realizacji, aby nawiązać równą walkę z Wielkim Autorem. Dzisiaj rzecz jasna Szwedzi o brak reprezentacji na salonach bać się już nie muszą, gdyż dopiero co eksplodował talent Rubena Östlunda, ale fakt absolutnej, około 30-letniej dominacji Bergmana był jak najprawdziwszy. Podobnie sytuacja wyglądała w Grecji, gdzie Angelopolous wykorzystując nikłe inwestycje rządu w przemysł kinematograficzny, zdominował tamtejsze sale kinowe bez reszty. Jego długie, melancholijne produkcje, dotykające problemów miejsca człowieka na ziemi, z pewnością nie były ulubioną rozrywką greckich mas, choć niewątpliwie przyczyniły się do rozpropagowania rzemiosła wśród młodych adeptów X Muzy. Godny następca w postaci Yorgosa Lanthimosa co prawda szybko się nie pojawił i prawdopodobnie nie zdołał w pełni zapełnić jeszcze luki po śmierci Angelopolousa (ten zmarł w nieszczęśliwym wypadku na planie filmowym w 2012 roku), ale bez wątpienia robi to, co do niego należy. Tak więc samotność obu wyżej wymienionych autorów polega właśnie na tym indywidualnym nadawaniu rytmu rodzimej kinematografii. Chyba wystarczający powód, aby umieścić ich obok siebie, nieprawdaż?
2. Stanley Kubrick
Kilka filmów z brzegu: 2001: Odyseja kosmiczna, Barry Lyndon, Oczy szeroko zamknięte
Wśród moich znajomych krąży opinia, że nie ma dnia, abym nie polecił któremuś z nich filmu Kubricka. Cóż, mają jak największą rację, albowiem Kubrick może przekonać każdego malkontenta, iż film jest sztuką. I to taką nawet najbardziej kompleksową. Powód? Podobnie jak Robert Bresson amerykański reżyser przetrwał trzy epoki kinematograficzne i ani na moment nie zwątpił w celowość swoich filmów. Jednakże ponad Bressona stawia go fakt, że pozostał wierny własnej stylistyce, wykorzystując miliony z budżetu Warner Bros. Tak, tego Warner Bros, które dzisiaj posiada tak mieszane opinie w społeczeństwie. Kubrick był więc artystą, który wokół małego palca obwiązał sobie radę nadzorczą wytwórni, a poza tym skrupulatnie ukrywał swoją tożsamość. Po internecie krąży taka jedna anegdota, wedle której pewien przebieraniec przyszedł raz na konferencję prasową podając się za Kubricka i wykorzystując fakt, że nikt nie wiedział, jak tak naprawdę reżyser wygląda. Nie wiem, ile w tej plotce jest prawdy, ale z pewnością oddaje ona stopień izolacji oraz zasłonę milczenia, jaką ten zarzucił na swoją prywatność. Zresztą o tym, jak bardzo cenił on sobie pracę w samotni, dowiecie się z pierwszego lepszego dokumentu, których już na Youtube znajdziecie od groma.
1. Carl Theodor Dreyer
Kilka filmów z brzegu: Męczeństwo Joanny d’Arc, Kartki z dziennika Szatana, Słowo
A na czele zestawienia umieściłem absolutny fenomen. Carl Theodor Dreyer, Duńczyk z urodzenia, którego luterański światopogląd całkowicie przekładał się na jego filmy, stał się bowiem autorem filmowym, zanim jeszcze ktokolwiek myślał, aby omawiać kwestię autorstwa w kinematografii. Był też reżyserem ponad wszystko ceniącym sobie niezależność, za co niejednokrotnie płacił cenę wydłużających się okresów produkcyjnych bądź w ogóle rezygnacji z projektów osób je finansujących. Przywiązywał również niesłychaną wagę do detalu, wymasterował dramatyzm pochodzący ze zbliżeń na twarze postaci oraz grę światłocieniem. Jego styl nie zmienił się nawet gdy do kina wkroczył dźwięk, co też tylko świadczy o tym, jak ponadczasowym repertuarem zagrywek Dreyer się posługiwał. Dziwić może więc zatem fakt, że przez ponad 40 lat, do momentu zrealizowania przez Larsa Von Triera Medei opartej o scenariusz Dreyera, reżyser pozostawał na uboczu zainteresowań duńskiej kinematografii. Mądry jednak Duńczyk po szkodzie i gdy tylko o twórcy sobie przypomniano, jak grzyby po deszczu wyrosły wyrazy uznania dla jego spuścizny. Dzisiaj więc pamiętamy już nie tylko o Męczeństwie Joanny d’Arc, ale również o Kartkach z dziennika Szatana, czy może przede wszystkim Słowie, czyli – w mojej opinii – najwybitniejszej tragedii rozgrywającej się w ciszy. Nie widzę zatem powodu, dla którego nie miałby zająć honorowego miejsca w Klubie Samotników. Nawet pomimo tego, że tutaj nie praktykuje się dyskryminacji i stawiania jednych osób ponad inne. Niemniej jeśli kogoś miałbym określić mianem samotnego reżysera, to byłby nim właśnie Dreyer.
Ilustracja wprowadzenia: kadr z filmu Męczeństwo Joanny d’Arc