Druga część historii o złych mamuśkach na pewno wbije mi się głęboko w pamięć – a to dla tego, że od bardzo dawna nie zdarzyło mi się, że miałam ochotę wyjść z kina. I ten fakt mogę zanotować jako jedyne osiągnięcie najnowszego filmu Jona Lucasa i Scotta Moore’a.
Tytułowe mamuśki tym razem muszą zmierzyć się z przygotowaniami do Świąt Bożego Narodzenia i z odwiedzinami swoich własnych matek. Każda ze starszych pań ma własną wizję spędzania świąt, co kłóci się z wizjami ich córek. Z ich nieporozumień w założeniu twórców miało wyniknąć mnóstwo zabawnych sytuacji i ciepły, przemyślany morał o rodzinnych świętach. Niestety, twórcy nie postarali się na tyle, żeby swoje założenia osiągnąć.
Idąc do kina na sequel Mamusiek liczyłam na film podobny do pierwszej części – zeszłorocznych Złych Mamusiek. Lekka, niezbyt inteligentna, ale właściwie dość zabawna komedyjka. Trafiłam na zupełnie nieinteligentny gniot z kompletnie nieprzemyślanym scenariuszem, niedopracowanymi postaciami, żenującymi dialogami i kilkoma scenami, które na trzeźwo było zwyczajnie ciężko oglądać.
Zobacz również: A Bad Moms Christmas – złe mamuśki powracają w pierwszym zwiastunie dla dorosłych
Nie do zniesienia było zatrzęsienie „mówek motywacyjnych” w których bohaterki przekonują same siebie do buntu przeciw rolom, jakie matkom narzuca społeczeństwo w Święta, po czym wchodzi tzw. „bicik”, i widzimy w slow motion jak pijane kobiety obmacują Mikołaja i robią bałagan w centrum handlowym, a na końcu kradną choinkę ze sklepu obuwniczego. Poziom żartów w produkcji ograniczał się do żartów o seksie, męskich organach płciowych, seksie, depilacji męskich organów płciowych, seksie i małych dzieci gadajacych o seksie. Po 15 minutach tego typu humor zaczyna nudzić (ale może to moja osobista opinia, ludzie w kinie zdawali się świetnie bawić).
20 punktów przyznałam za postacie matek głównych bohaterek – były to, w odróżnieniu od pozostałych, jedyne dopracowane role, a w ich zwariowanych charakterach większość teściowych mogłaby się przeglądnąć jak w lustrze. Christine Baranski, Cheryl Hines i Susan Sarandon zagrały swoje role wyśmienicie, ich postacie bawiły do łez. Tylko co pani Sarandon robiła w takim filmie? Fajnie, że aktorki mają do siebie dystans, ale… jakaś etyka zawodowa? Cokolwiek?
Na pozytywną uwagę zasługuje także rola Kathryn Hahn i jej zwariowana, acz sympatyczna Carla. Wypada zaskakująco autentycznie na tle bezłpłciowej Amy (Mila Kunis, trudno uwierzyć, że to ta sama aktorka, która zagrała główną rolę w Czarnym Łabędziu!) i niepasującej do niczego Kiki (Kristen Bell).
Tego typu film z założenia ma być „hardcorowy”, pełen prostych żartów i wyzwolonego humoru, buntu przeciw obowiązującym standardom. Tylko, że jako komedia powinien bawić. A niestety, tylko żenuje.
Nie widzę innego powodu na nakręcenie tak dennego filmu, jak tylko zapotrzebowanie widzów na tego typu rozrywkę. A to pozwala mi powątpiewać w kierunek naszego rozwoju.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe