W tym roku czuję, jakby Mikołajki nadeszły przeszło dwa miesiące za wcześnie. Wiecie, dlaczego? W dniu, kiedy piszę ten tekst i widziałem Blade Runnera 2049, Denis Villeneuve obchodzi dokładnie pięćdziesiąte urodziny. Nie ja jemu, a on mnie dziś dał prezent. Dlatego nie pozostaje mi nic innego, jak z tej okazji wręczyć mu laurkę. Nie tylko z powodu wspomnianej wyżej rocznicy, ale również ze względu na to, że nowe dzieło kanadyjskiego reżysera na nią po prostu zasługuje.
Zobacz również: Mały wypadek na planie Blade Runnera. Zobacz jak Harrison Ford uderzył Goslinga
Kontynuacja historii Ricka Deckarda i Los Angeles od samego początku jawiła się jako piekielnie trudna do zrobienia, no i karkołomna. Jednak zaangażowanie właśnie Villeneuve’a było jedną z tych decyzji, które zapowiadały, że jest dla tego filmu nadzieja. Dalej pozostawał owiany nutą tajemniczości, ale wszelkie doniesienia z obozu twórców nastawiały fanów optymistycznie. Gdy przyszły pierwsze recenzje zza oceanu, hype skoczył już niewyobrażalnie – przecież na początku nawet oryginał miał bardzo trudno i jego przyjęcie było mocno chłodne. Tutaj, na szczęście, się to nie powtórzy. Bo z filmem tej jakości nie ma prawa.
Łowca androidów to trudny do podrobienia film. Arcydzieło Ridleya Scotta na swój status klasyka zasłużyło bowiem nie tyle fantastyczną ponadczasową historią, a tym, w jaki sposób była opowiadana. Scott potrafił zadawać mądre pytania na zwykłych z pozoru wyglądających na sztampowe scenach akcji, miał do pomocy niezapomnianych Harrisona Forda i Rutgera Hauera, nieśmiertelną już muzykę Vangelisa czy fantastyczny mroczny klimat, jakiego nie udało się stworzyć praktycznie nikomu później. Dlatego też pójście drugi raz tą samą drogą mogłoby się zakończyć spektakularną klapą.
Villeneuve jednak dobrze o tym wiedział. Dawno bowiem w popularnym kinie nie widziałem filmu, którego jakości reżyser byłby tak bardzo świadomy. Widać praktycznie w każdym kadrze, w każdym wolnym najeździe kamery i tempie opowieści, że Kanadyjczyk wie, iż tworzy coś wielkiego. Pewnie gdyby chodziło o inne dzieło, można byłoby powiedzieć, że to patos. Blade Runner 2049 jednak patetyczny nie jest. On raczej wolnym rozwijaniem ekranowej fabuły podkreśla swój majestat. I to, że właśnie dokonał niemożliwego. Dorównał wybitnemu oryginałowi.
Nie spodziewałem się, że tak bardzo pierwsze skrzypce będzie grać tu Ryan Gosling. Wiadomo było, że oprócz powrotu Deckarda on tu będzie najważniejszy, jednakże tak duże zepchnięcie na drugi plan całej reszty to dla mnie zaskoczenie. I trzeba powiedzieć, że ktoś tu wykonał kapitalną robotę castingową. Choć nie jestem jakimś wielkim fanem gwiazdy La La Land, to jednak po seansie nie wyobrażam sobie nikogo innego w tej roli. To postać nastawiona na oszczędność kreacji, która bardzo pasuje do stylu Goslinga. A kiedy raz jeden w filmie wybucha, nie sposób mu nie uwierzyć. Daję radę też reszta obsady na czele z Aną de Armas i Robin Wright. Chciałoby się jednak troszkę więcej Jareda Leto i świetnego w swoim epizodzie Barkhada Abdiego. Jednakże wiem, że i tak to bardzo długi film.
Zobacz również: Linia życia – recenzja remake’u filmu Joela Schumachera z 1990 roku!
Inny, niż u Scotta, jest tutaj również świat przedstawiony. Reżyser Nowego początku nie kąpie (tak jak Sir Ridley) wszystkiego w ciemnościach, a daje nam podróżować po najróżniejszych lokacjach świata przyszłości. Będziemy znowu w podupadającym Los Angeles, ale oprócz niego dostaniemy też okazję pobuszować po wielkim wysypisku śmieci, a także przez burze śnieżne i piaskowe. Wszystko to działa znakomicie, jednak film jest już dużo oszczędniejszy w kwestii muzyki. Wspominałem już, jak uwielbiany jest soundtrack z pierwszego Łowcy, ten jest dużo bardziej stonowany, jednak swoją rolę gra równie świetnie.
Fabuła, którą wymyślili sobie twórcy na potrzeby sequela, też jest świetna, odpowiednio poplątana i z naprawdę dużą dawką suspensu. Nie mogę opowiedzieć o niej nic, ponieważ wepchnąć się na jakiś spoiler jest naprawdę łatwo. A szkoda byłoby, bo mnie osobiście kilka rozwiązań potrafiło wyrzucić szczękę na podłogę. Nie zaskoczyło jednak zakończenie, które byłem w stanie przewidzieć.
Nie jest to oczywiście film dla każdego, gdyby bowiem do kin na Blade Runnera wpuścić 700 tys. osób, które w ubiegły weekend oglądały Botoks Vegi, to pewnie niewielka część byłaby zadowolona. Fani pierwszej części oraz dobrego i inteligentnego science fiction dostali jednak mocnego kandydata do tytułu filmu roku. To sequel, który nie powstał tylko po to, żeby zarobić parę dolarów na nostalgii fanów, a także dowód na to, że autor Sicario wskoczył już do absolutnej ekstraklasy hollywoodzkich reżyserów. Zmierzyć się z legendą tego formatu jest ogromnym wyzwaniem, a wyjść z tego starcia z tarczą to dopiero sukces. Dlatego nie pozostaje mi nic innego, jak pogratulować Villeneuve’owi dobrej roboty. Nie muszę jednak tego robić, bo po tym filmie widać, że on to wszystko dobrze wie.