Amerykanie wprost uwielbiają wyciągać pomysły z innych krajów i dostosowywać je do swoich potrzeb, głównie w sztuce – to zdanie dzisiaj objawia się jako truizm. Zwłaszcza gdy chodzi o historie z egzotycznych krajów, które – jak na hegemonów współczesnego świata przystało – uwielbiają modelować tak, by było dla nich najprzystępniejsze. Szczególnie ciekawe w tego typu filmach jest stale powtarzający się motyw człowieka z Zachodu, przybywającego na nieznane ziemie, starającego się żyć lub po prostu ocaleć w zaistniałych warunkach. W XXI wieku wielkie wytwórnie bardzo upodobały sobie ten motyw. Przy okazji powstania filmu Wielki Mur – który zaledwie kilka miesięcy temu był wyświetlany w kinach, a teraz ma swoją premierę na DVD – spróbujmy pokrótce omówić choć kilka z nich, zaczynając właśnie od produkcji z Mattem Damonem w roli głównej.
Zhang Yimou w swoim obrazie nawet nie próbuje podejść do problemu jakkolwiek poważnie. I zasadniczo jest to aspekt ratujący mu skórę bodaj w największym stopniu. Nie potrafię sobie wyobrazić, co innego mogłoby uzasadnić wylewające się co rusz z ekranu kiczowate zagrywki w rodzaju obrońców tytułowego Muru w kolorowych trykotach przywodzących komiksowych herosów, sztampowych charakterów postaci czy wszechobecnych frazesów o honorze, poświęceniu i uczciwości. I to pozwala też do pewnego stopnia na przełknięcie ignoranckiego tonu, w jakim się odbywa narracja. Bo tak naprawdę to nie jest historia dzielnych chińskich obrońców, stających regularnie, przez wieki, do walki z nierównymi siłami. Ani nawet samych bestii, które przecież służą tutaj jedynie za mięso armatnie dla popisów naszych wojowników. To bardzo prosta historia o przybyłych do Chin w celu niecnego wzbogacenia się zachodnich antybohaterach, którzy przez większą część swojego życia byli zwyczajnymi najmitami bez krzty honoru, by w godzinie próby przekonać się, ile każdy z osobna jest wart (nie trzeba oczywiście mówić, że prawie każdy z nich przejdzie tę próbę zwycięsko – to po prostu tego typu kino). Wielki Mur można określić jako swojego rodzaju powrót twórców do dni swojego dzieciństwa w celu zreinterpretowania swoich zabaw w wojnę i wyzwalanie dalekich królestw. I traktując tę produkcję właśnie w taki sposób, możemy bawić się całkiem nieźle w trakcie seansu.
Zobacz również: Przypadek Syna, czyli adaptacja powieści Meyera na tle gigantów
Nieco poważniej podchodzi do tego 47 roninów od Carla Rinscha. Twórca stara się połączyć japońskie historie o honorze wojownika spod znaku filmów Kurosawy ze współczesną sieczką, podlaną jeszcze sosem fantasy. Mariaż ten mógłby wyjść wcale nieźle – a prawdę mówiąc, miał on wyjściowo potencjał większy od Wielkiego Muru – gdyby realizacja szła w parze z ambicjami. Nader ciekawe elementy pastiszu idą tutaj ramię w ramię z przesadnym patosem, a próba ukazania lokalnej kultury zostaje zakłócona przez nieumiejętne wprowadzenie głównej postaci. I tym samym przechodzimy płynnie do kwestii, która w tym artykule nas najbardziej interesuje. Wielki Mur nie jest i nigdy nie będzie wybitnym filmem, ale przynajmniej nie próbuje nam niczego udowadniać, serwując nam czysto rozrywkowy ton z sympatycznymi protagonistami w osobie Damona i wypromowanego w Grze o tron Pedro Pascala. Dzięki owemu prostemu zabiegowi z łatwością przychodzi nam kibicowanie im. Gdy zaś w 47 roninach patrzymy na marudnego Keanu Reveesa ze swoim wiecznie cierpiętniczym wyrazem twarzy, możemy żałować, że musi on wybawiać kogokolwiek. Do całej historii jest wciśnięty kompletnie na siłę – tak samo jak wstawki rodem z japońskiego fantasy czy nawiązania do Piratów z Karaibów, by przypodobać się widzom – i chyba nie da się nie mieć ciągłej świadomości, że tkwi on tam tylko po to, by wciągnąć do kin fanów Matrixa bądź samego aktora. Pomijam zresztą to, że film nie posiada tak naprawdę żadnej postaci na tyle wyrazistej, by jego los nas cokolwiek obchodził (a przecież mamy do czynienia z produkcją opowiadającą historie konkretnych indywidualności!), przez co obecność „wybawcy z Zachodu” co najwyżej irytuje. Gdyby Rinsch poszedł chociaż tropem 13 wojownika, wyszłoby znośne kino przynajmniej na poziomie Wielkiego Muru.
W ramach ukazania drugiej skrajności cofnijmy się do roku 2003, kiedy nakręcono Ostatniego samuraja. I oczywiście tutaj również mamy zaserwowaną typowo zachodnią wizję azjatyckiej kultury opartej na honorze (co po prostu trzeba przełknąć), ale ze znacznie większą pokorą i tym razem należytą powagą. „Zachodni wybawiciel” (w tej roli Tom Cruise) nie staje się niemal z miejsca herosem we właściwym czasie i miejscu (Wielki Mur) ani też konstrukcja jego postaci nie polega wyłącznie na przesadnym szafowaniu swoim cierpieniem (47 roninów). To wojownik swojego świata, który zobaczył i poczuł zdecydowanie zbyt wiele jak na jednego człowieka. Jego stopniowe przeobrażenie się ze złamanego wraku w kogoś, kto odnalazł spokój, jest przeprowadzone dość naturalnie. Cruise nie jest i nigdy nie był wybitnym aktorem, ale został obsadzony na tyle umiejętnie, że jego ograniczone środki wyrazu w zupełności wystarczają. Tym sposobem Nathan Algren nie zostaje wyniesiony ponad kulturę, do której zawitał, ale staje się jej harmonijną częścią. I jak już wspomniałem, hollywoodzki mechanizm siłą rzeczy i tak mieli i upraszcza materiał, do którego nawiązuje, ale robi to z na tyle dużą pokorą i próbą jeśli nie zrozumienia, to złożenia hołdu wschodnioazjatyckim zwyczajom, że nikt nie powinien czuć się urażony.
Powyższe przykłady to – w pewnym uproszczeniu – trzy stadia tego, co może nam zaoferować Fabryka Snów w granicach omawianej w tym artykule tematyki. Jak widać, nieskomplikowane w swej istocie konstrukcje fabularne typowych blockbusterów nie zniosą prób nazbyt misternego łączenia konwencji, zwłaszcza przy tak trudnych do zrozumienia dla obcokrajowca azjatyckich zwyczajach. Dlatego lepiej dla nich trzymać się albo luźnej, niezobowiązującej rozrywki, albo poświęcić materiał na uderzenie w poważniejsze tony. Ostatnimi czasy wielokrotnie krytykowano podejście Hollywood związane z obsadzaniem w najważniejszych rolach ludzi Zachodu. Z pewnością nie jest to najszczęśliwsze rozwiązanie, ale niestety wynika to z pewnych żelaznych zasad marketingowych ichniejszych producentów. Inna sprawa, że – jak w zasadzie wszędzie – porządna realizacja może ten szkopuł w jakimś stopniu zbalansować i przy odpowiednim nastawieniu widza (czytaj: nieoczekującym zbytnich subtelności czy głębi) da się obejrzeć takową pozycję bez większego bólu.