„Lobster” wymyka się tak jednoznacznym ocenom, jak i klasyfikacjom – jest hybrydą thrillera, Sci-Fi, romansu i czarnej komedii. Jedyne, co można stwierdzić z pełną stanowczością, to to, że w dystopijnym świecie stworzonym przez Lanthimosa nikt nie chciałby się znaleźć. Ani w parze, ani w pojedynkę.
Małżeństwo Davida (Colin Farrell) rozpada się po jedenastu latach i jednym miesiącu. Na znalezienie nowej partnerki ma on czterdzieści pięć dni. Jeśli mu się uda, przez cztery tygodnie jego związek będzie pod ścisłą obserwacją. Jeśli nie, zostanie zamieniony we wcześniej wybrane przez siebie zwierzę. W hotelu, na terenie którego przebywa on i jemu podobni ludzie, czyli upolowani samotnicy obydwu płci, panują jasno określone zasady; w świecie, który niesparowanych osobników spycha na margines, reguły są równie surowe.
Brat bohatera skończył jako pies, a tych wałęsa się po ulicach najwięcej – dlatego tak ważne jest, aby wybór swojego kolejnego wcielenia dokładnie przemyśleć. Tytułowy homar wydaje się Davidowi idealną opcją – żyje nawet sto lat, płodny do samego końca. Im bardziej pragmatyczne pobudki, tym lepiej, tymczasem tłumacząc kierowniczce hotelu swoją decyzję mężczyzna dodaje także, że bardzo lubi morze. Emocjonalność, której nie potrafi pozbyć się nawet w tak laboratoryjnych warunkach, w jakich przyjdzie mu przebywać, będzie dość kłopotliwa.
To nie uczuciami należy się bowiem kierować, dobierając się w pary. Najlepiej posługiwać się kluczem cech charakterystycznych – jak utykanie, seplenienie, krwotoki z nosa czy wady wzroku – i według nich szukać sobie podobnych. Nie chodzi o miłość, namiętność czy braterstwo dusz, tylko o przetrwanie – w dodatku mocno uwarunkowane byciem wiarygodnym dla otoczenia. Jak widzimy w jednej ze scen, podejrzane o piętnowaną samotność osoby poddawane są szczegółowej kontroli, muszą się legitymować, jeżeli chcą udowodnić, że zostały niesłusznie posądzone. Z kolei dzieci nie są owocem uczuć – przydziela się je, aby łagodziły napięcia i kłótnie między kobietą i mężczyzną.
Ukrywającym się w lesie singlom-partyzantom wcale nie żyje się lepiej; ich także obowiązują restrykcyjne zasady, przedstawione zbiegłemu z hotelu Davidowi przez liderkę grupy (Léa Seydoux). Ich złamanie skutkuje równie brutalnymi karami. I tak zamiast zakazu masturbacji mamy zakaz flirtu, zamiast przypalania dłoni w tosterze – przecinanie ust brzytwą. Mechaniczne dążenie do sparowania zastępuje równie mechaniczne trwanie w osamotnieniu. Jedyną nadzieją na przerwanie tego błędnego koła jest dla bohatera – niedozwolona, a przez to niebezpieczna – relacja z krótkowzroczną kobietą (Rachel Weisz).
Wraz z chwilą, gdy tych dwoje spotyka się po raz pierwszy, „Lobster” nie wkracza jednak na czysto romansowe tory. Wręcz przeciwnie – kluczowy jest fakt, że łączy ich ten sam wzrokowy defekt. Z kolei w tajnym systemie niewerbalnego porozumiewania się najważniejsze są komunikaty o miłości, niebezpieczeństwie i chęci odbycia stosunku płciowego. W czasie kamuflażowych wizyt w mieście ona i on mogą co prawda pozwolić sobie na chwilową iluzję normalnego związku, mówić o skali swoich uczuć, wyimaginowanych podróżach i czworgu dzieci, ale atmosfera ciągłego zagrożenia nie sprzyja romantycznym porywom. Prowadzi raczej do zazdrości, okazywanej na rozmaite, mniej lub bardziej okrutne, sposoby. Pierwotne instynkty dochodzą do głosu znacznie częściej, niż duchowe uniesienia. Fundament związków to interesowność i wola przetrwania, nie zaś mistyczne, głębokie uczucie.
O pozbawieniu tej wizji przyszłości głębi świadczy także fakt, że znamy imiona tylko Davida i jego brata-teraz-psa. Pozostałych bohaterów określa się według ich, wspomnianych już, cech charakterystycznych. Mamy więc kobietę lubiącą herbatniki (Ashley Jensen), nieustannie krwawiącą z nosa (Jessica Barden) czy też zupełnie pozbawioną empatii (Aggeliki Papoulia). Jeśli chodzi o postaci męskie, Ben Whishaw jako kuśtykający wdowiec i John C. Reilly jako sepleniący niedorajda wywołują nad wyraz ambiwalentne uczucia – z jednej strony aż chce się ich oglądać, bo obydwoje wzbudzają sympatię, z drugiej – wzbudzają także współczucie, a przecież czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Przyznać trzeba, że wykreowany przez Lanthimosa świat jest zbyt przygnębiający, bezwzględny i odczłowieczający, aby nie odczuć dyskomfortu związanego z przebywaniem w nim przez blisko dwie godziny. Być może film nie przytłaczałby widza aż tak, gdyby był krótszy; niewykluczone jednak, że reżyserowi właśnie o osiągnięcie takiego efektu chodziło. Równie trudno przełknąć towarzyszącą niektórym scenom muzykę i infantylizującą obraz narrację (głosu Weisz słucha się przyjemnie, ale wszystko ma swoje granice).
Nietrudno oprzeć się wrażeniu, że wypadających dobrze na ekranie Weisz i Farrella stać na wiele więcej – wszystko staje się jednak jasne, gdy uświadomimy sobie, kto tak naprawdę jest głównym bohaterem tej historii. Bynajmniej nie oni; nimi Lanthimos posługuje się, aby osiągnąć określony cel – opowiedzieć o samotności, przed którą nie ma ucieczki. Nie chroni przed nią ani skomplikowany system nakazów i zakazów, ani prawo, ani natura, ani zamknięcie. Wyklucza ona ze społeczeństwa i zamienia człowieka w zwierzynę już w momencie, gdy porusza się on jeszcze na dwóch nogach. Równie ponurego wydźwięku całości nie jest w stanie złagodzić nawet pojawiająca się regularnie, głównie na poziomie dialogów, choć nie tylko, groteska.
Zdecydowanie największym plusem filmu jest – prócz obsady – otwarte zakończenie, pozostawiające widzowi dowolność interpretacji. Sposób, w jaki odbierzemy finałową scenę, w dużej mierze zależy od tego, czy spojrzymy na nią przez pryzmat emocjonalności, której nie mógł wyzbyć się David, czy może zmechanizowania cechującego jego otoczenie. Nieśmiałe nadzieje na to, że postąpił tak, a nie inaczej, dowodzą, jak bardzo chcielibyśmy osłodzić sobie gorycz obrazu słodyczą potencjalnego happy endu. I jak bardzo nie chcielibyśmy, aby równie pesymistyczna wizja rzeczywistości ziściła się za sto, dwieście czy nawet tysiąc lat.