Szybcy i wściekli 8 – recenzja kolejnego filmu z serii, którą trudno zajeździć

Dziwny to twór, te szybkie i wściekłe samochody: warczą, tuningują się same, zjadają własne tylne zderzaki, ale wciąż chcemy je oglądać. Jak tak dalej pójdzie, to seria Fast and Furious niedługo wystrzela się ze wszystkich tytułów i być może kolejne odsłony – zresztą do 2021 mają powstać dwa sequele – będą nazywały się po prostu „Dziewiątka” lub zostawią jedynie „and” w tytule. Na razie mamy „tylko” ósmą odsłonę cyklu, która mniej więcej od piątki zmieniła się w pierwszą oryginalną, niekomiksową czy niezabawkową franczyzę. Jak wspomniałem – dziwny to twór, ta seria Szybkich i wściekłych właśnie, bo choć twórcy wciąż piłują najwyższy bieg, daje się to oglądać, silnik warczy jak trzeba, a bak z paliwem wciąż jest pełny.

Znalezione obrazy dla zapytania fate of the furious

Aha, tutaj przydałoby się kilka słów o fabule, tak? No dobra. Fabuła. Phi. Cybrterrorystka, znana jako Cipher (w tej roli sama Furiousa z Mad Maxa, czyli Charlize Theron), chce nauczyć świat nieco pokory. W swoim szatańskim, zrodzonym w termonuklearnych marzeniach planie wpada również na pomysł, jak skłócić dobrego misia i ojca rodziny wszystkich rodzin, Dominica Toretto, z innymi członkami tej ciągle rozbudowującej się paczki. Toretto zwraca się przeciwko swojej watasze, co czyni go szczególnie niebezpiecznym przeciwnikiem. Oczywiście swojego faceta nie chce wypuścić świeżo poślubiona żona, Letta, grana wciąż z tą samą swadą przez Michelle Rodriguez. Wszystkie nieco głupkowate zwroty akcji biorą oczywiście pod uwagę obecność Dwayne’a „The Rocka” Johnsona oraz Jasona Stathama, który – o ile pamiętamy – był tym największym, najwredniejszym i najgorszym w poprzedniku. Średnio ciekawe są więc te zmiany stron, rozwijające się podług reguł serialowych – przyjaciele stają się wrogami, wrogowie przyjaciółmi, amnezje-srezje, a gdzieś tam tkwią strzępki serialowego subwersum logiki – jeśli to wszystko w postępie geometrycznym za 10 lat nie skończy się wyścigiem łazikami na Marsie, będę jęczał, że zmarnowano potencjał. Oczywiście cała ta „rodzina” powinna trzymać się wtedy za ręce i strzelać głowicami nuklearnymi w zielone potworki.

Nie brakuje Paula Walkera, bo pięciu Paulów Walkerów mieści się w najszerszych grzbietu The Rocka oraz Diesela, zresztą reżyser dwoi się i troi, abyśmy mieli komu kibicować. Charlize Theron jest niczym Królowa Śniegu, gdyby Królowa Śniegu postanowiła zostać przeciwnikiem Jamesa Bonda, a Jason Statham próbuje urokiem osobistym wmówić nam, że w ostatniej odsłonie zabił tysiąc osób, bo musiał i już, a chwilami da się go lubić. Na drugim planie mamy ponownie Kurta Rusella w roli Pana Nikt, a także nowość (o której nie wiedziałem) w postaci Helen Mirren, która ani przez chwilę nie myśli robić wyłącznie za drugi plan i kobiece tło, bo kiedy tylko zbliża się do niej kamera, udowadnia, że nie ma nic przeciwko graniu w takich B-klasowych majstersztykach („B-klasowy majstersztyk” brzmi jak oksymoron, ale nie potrafię wymyślić lepszej kategorii dla tej serii). Taniość niektórych rozwiązań niekiedy daje się we znaki, ponieważ trudno przełknąć czerstwe suchary wypowiadane przez bohaterów, szczególnie wtedy, gdy próbują powiedzieć coś ważniejszego o świecie czy relacjach międzyludzkich. I ja wtedy, wraz z całą salą kinową, krzyczę: „przestańcie gadać, wrzućcie piąteczkę i zawyjcie silnikiem, bo od tego jesteście!”.

Znalezione obrazy dla zapytania fast and furious 8

Eskalacja dziwności w tej serii jest nadrzędną jej cechą, a drugą – zmieniające się krajobrazy, zgrabne pupy i popowa muzyka. Ta opera mydlana skacze więc między Hawaną, Nowym Jorkiem, Berlinem, a nawet kończy się pomykaniem po arktycznych drogach i jeśli widzieliście zwiastun, to wiecie, że jeden z bohaterów będzie „lodował” pomarańczowym Lamborghini. Nie ma to najmniejszego sensu? Co z tego, skoro dobrze wygląda, bowiem film często operuje kontrastami, a magicy obrazu chcą, aby rozpierducha była przejrzysta dla oka. Nie jest to wcale najbardziej odjechana scena akcji w tym teatrze testosteronu, bo całość każe wszystkim (piszący te słowa również zaliczał się kiedyś do tej grupy) śpiochom się przebudzić, bo mówić, że ta seria jest przesadzonym popisem kaskaderki i grafiki komputerowej, to jak nie mówić nic.

Reżyser, F. Gary Gray, który dowiódł już swoim Straight Outta Compton, że potrafi tworzyć opowieści wypełnione akcją, suspensem, ale również w miarę sensownie poprowadzonymi relacjami między postaciami, dobrze wie, jaki film nakręcił. Nie będzie to żaden przewrót w karierze, ale jego obecność sugeruje, że producenci trzymają to swoje dziwaczne, nieco przerośnięte dziecko w ryzach. Seria jeszcze nie zdechła i aż strach pomyśleć, ile biegów ma ta skrzynia z piekła rodem.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Redaktor

Z wykształcenia polonista i kulturoznawca. Stworzyły go filmy, może go też zabiją.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?