W ostatnich recenzjach sporo narzekałem na run doświadczonego scenarzysty Jamesa Tyniona IV, który chociaż ma na koncie wiele naprawdę dobrych i bardzo dobrych dzieł, również tych z „batmanowego” uniwersum, to jednak w regularnej serii przygód Gacka podejrzanie słabował. Z utęsknieniem wyczekiwałem zmiany, a weteran serii Flash Joshua Williamson wydawał się być właściwą osobą na właściwym miejscu. W nasze ręce trafił właśnie Batman tom 6 – Otchłań, będący początkiem i zarazem końcem, sprawdzam więc, czy warto było wyczekiwać tego albumu.
Gotham ledwo ochłonęło po atakach Bane’a, Jokera i Scarecrowa. Magistrat został powstrzymany, a wraz z nim wszystkie dziwaczne postacie tak chętnie wykorzystywane przez poprzedniego scenarzystę. Williamson mógł więc z powodzeniem postawić tutaj na kolejną typową dla Mrocznego Rycerza opowieść, zamiast tego jednak postanowił sięgnąć do jednego z wątków, które polskim czytelnikom są średnio znane, głównie przez spore luki w publikacjach. Kojarzycie Batman Incorporated? I postacie takie jak Człowiek Nietoperzy, El Gaucho, Bat-Man z Chin, Mroczny Ranger czy Hood? No i niespecjalnie mnie to zaskakuje.
Drużyna naśladowców działająca niejako „na licencji” Batmana to taki wątek, który w mojej ocenie większości czytelników po prostu powiewa. Nie ma tam charakterów godnych zapamiętania, a i scenarzyści niespecjalnie starają się zmienić ten stan rzeczy. Kiedy więc panowie zostają oskarżeni o morderstwo złola o bardzo kreatywnej ksywce Otchłan, Batman wyrusza im na pomoc, aby rozwiązać kryminalną zagadkę. Williamson dołącza niestety to trendu wymyślania własnych łotrów, co najczęściej dzieje się pobieżnie, bez pomysłu i bez polotu. Nie lepiej więc wykorzystać gigantyczną galerię dotychczasowych, o niebo lepszych czarnych charakterów?
Główna historia w albumie Batman tom 6 – Otchłań ma momenty, bo scenarzysta stara się nas zaskoczyć kilkoma zwrotami akcji. Przez większość czasu miałem jednak wrażenie, że opowieść dzieje się gdzieś w tle, a Batman (znowu!) nie jest tu nawet głównym bohaterem. Moim zdaniem nie jest to recepta na komiksowy sukces, nawet jeśli włączy się elementy śledztwa, mające przypominać nam przecież o „starych dobrych czasach”. Nie pomogło nawet sięgnięcie po Lexa Luthora, który – powiedzmy sobie szczerze – do Gotham pasuje jak pięść do nosa.
O ile scenariusz można uznać w najlepszy wypadku za poprawny i znośny, o tyle bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie tutaj warstwa wizualna. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że dawno nie widziałem tak dobrze wyglądającego Batmana, jego miasta, a mrok ulic i dachów Gotham dawno nie wydawał mi się taki sugestywny. Tutaj ukłony zgarniają Jorge Molina (Spidergedon, Empireum – X-Men) i weteran serii Mikel Janin. To nie pierwszy raz, kiedy komiks, który średnio się czyta, wygląda obłędnie. Jeśli więc ocena Batman tom 6 – Otchłań wydaje się Wam zawyżona, to jest to wyłącznie zasługa warstwy graficznej – realistycznej, mrocznej, sugestywnej i po prostu pięknej.
Dodam tylko, że poziom ten nie jest utrzymany w całym albumie, bo historia z udziałem Ghost-Makera napisana przez Eda Brissona i narysowana przez Johna Timmsa to najsłabszy element albumu – nudny i kiepsko wyglądający zapychacz, o którym zapominamy w momencie zakończenia lektury. Dużo lepiej wypada follow-up, a zarazem epilog historii o Otchłani, rozrysowany przez Howarda Portera i Jorge Fornesa. Tu Williamson nadaje wreszcie odrobinę głębi jednej ze swoich postaci, niejako nadrabiając swój grzech z podstawowej historii.
Batman tom 6 – Otchłań zamyka wyjątkowo dziwna opowieść o współpracy Batmana z małą dziewczynką pochodzenia japońskiego. Mroczny Rycerz, przebierająca się za Robina siksa z Gotham Academy (kolejny nieobecny na polskim rynku) i demony z japońskiej mitologii? Karl Kerschl (Isola) serwuje nam właśnie taki dziwczany miks. Czyta się to lepiej niż ogląda, ale całość ma raczej posmak Annuala niż regularnej opowieści i kojarzy się raczej z opowieściami w stylu Szkoły przy cmentarzu niż czymś dla dorosłego odbiorcy.
Podsumowując, historie z Batmanem dawno nie były takie miałkie, niedopracowane i nieangażujące, jak w aktualnym runie – aż zaczynam tęsknić za Tomem Kingiem, który będzie pewnie bardziej doceniany po latach i w zestawieniu z twórcami, którzy przyszli po nim. Batman tom 6 – Otchłań nieszczególnie zapada w pamięć pomimo kilku niezłych momentów, a lekturę utrudnia też brak znajomości przeplatających się fabularnie, a niewydanych jeszcze w Polsce tomów takich jak Wojna cieni. Żeby było zabawnie, pomimo zmiany scenarzysty jest to… ostatni tom serii. Gacek jak nigdy wcześniej potrzebuje nowej krwi i odświeżenia. A może wręcz przeciwnie – solidnego powrotu do przyziemnych korzeni. Bez udziwnień, franczyzobiorców i zlewających się w jedną masę nieciekawych postaci.
Tytuł oryginalny: Batman Vol. 6: Abyss
Scenariusz: Joshua Williamson, Ed Brisson, Karl Kerschl
Rysunki: Jorge Molina, Mikel Janin, Howard Porter, Jorge Fornes, John Timms, Karl Kerschl
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Egmont 2023
Liczba stron: 204
Ocena: 60/100
Pod wspólną nazwą Stan przyszłości wydano komiksy stanowiące konsekwencje eventu DC, jakim był Death Metal, wydany zresztą przez Egmont w eleganckiej minikolekcji. We wrześniu ukazał się album w całości poświęcony Mrocznemu Rycerzowi, pokazujący jedną z możliwych wersji przyszłości, jakie mogą czekać tego bohatera po „metalowych” zawirowaniach i jeśli czytaliście moją recenzję, pamiętacie zapewne, że nie byłem specjalnie zachwycony tym, co zostało tam przedstawione. Teraz czas na tom poświęcony Człowiekowi ze Stali. Czy Stan przyszłości – Superman opowie przyszłe losy Clarka Kenta lepiej niż miało to miejsce w przypadku Gacka?
Początek tomu nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Dwa pierwsze zeszyty poświęcono Jonowi, który stara się udźwignąć spuściznę po swoim legendarnym ojcu, ale nie jest to takie proste, szczególnie, że na bezpieczeństwo Metropolis czyhają nowoczesne technologie zmieniające umysły ludzi i Mózgowiec – robotokomputer stworzony z resztek Brainiaca. Dodajcie do tego agresywnie nastawioną Karę i wbrew pozorom macie przepis na… klasyczną, typową superopowieść, która niczym się nie wyróżnia i spokojnie mogłaby wejść w skład którejś z regularnych serii. Na plus warto zaliczyć bardzo przyjemne dla oka rysunki Johna Timmsa (Harley Quinn), ale nadal jest to poziom typowego, comiesięcznego superhero.
Kolejne dwa zeszyty to opowieść, która ujęła mnie chyba najmocniej. Superman zniknął z Ziemi i nikt nie wie, gdzie aktualnie przebywa, ani nawet czy w ogóle żyje. Mieszkańcy Metropolis (ale nie tylko) spotykają się w miejscu, gdzie wylądował bohaterski przybysz z Kryptona i starają się uczcić jego pamięć poprzez wspominanie chwil, w których go spotkali – oczywiście najczęściej miało to miejsce, kiedy ratował im skórę. Bardzo fajna, subtelna ale i naznaczona akcją opowieść napisana przez Phillipa Keneddy’ego Johnsona i rozrysowana przez Mikela Janina (Batman). Zdecydowanie jaśniejszy punkt tomu Stan przyszłości – Superman, chociaż niepozbawiony wad.
A że z wysokiego konia się boleśniej spada, kolejna historia autorstwa Jeremy’ego Adamsa to praktycznie niestrawny, zupełnie bezsensowny fragment o Czarnym Podróżniku (Black Racer), nowej bohaterce walczącej o wolność w Świecie Wojny. Całość przypomina średniego fanfika science-fiction, napisanego przez fana bez talentu do machania piórem, a sytuacji nie ratują miałkie rysunki, których autorką jest Siya Oum. O tym nic nie wnoszącym do całości zeszycie chciałbym jak najszybciej zapomnieć.
Kolejne trzy zeszyty ze zgrabnym scenariuszem Marka Russella i z przeciętnymi rysunkami Steve’a Pugha to opowieść o odwiecznej walce z… Lexem Luthorem. Chociaż teoretycznie w komiksach spod szyldu Stan przyszłości wszystko się zmieniło, to nie zmienił się podły charakter łysego złoczyńcy. Luthor despotycznie rządzi jakąś planetką w kosmosie, tyranizując mieszkających tam obcych. Kiedy pod lupę bierze go OPZ, wysyłając do superwizji samą Lois Lane i Supermana, złowieszcze plany Lexa biorą w łeb. Russell zaskakuje w kilku momentach, a coś, co zapowiadało się jako banalna historyjka o potyczce odwiecznych przeciwników, zamienia się w dość interesujący komentarz na temat dyktatury, propagandy, a przede wszystkim roli mediów w utrzymaniu społeczeństwa w ryzach. Wszystko podszyto dawką humoru, przez co całość jest nawet strawna.
Stan przyszłości – Superman wieńczy również napisana przez Phillipa Kennedy’ego Johnsona opowieść o walce Rodu El ze złowieszczym Czerwonym Królem, wszystko oczywiście w imię dziedzictwa zaginionego od lat Supermana. Scenariusz to typowe łubudubu (co utwierdza mnie coraz bardziej w uprzedzeniach do Johnsona), ale całość ratuję fantastyczne, dynamiczne, miejscami spektakularne i oryginalnie rozplanowane rysunki Scotta Godlewskiego (Superman, Batman – Detective Comics).
Podstawowym problemem albumu Stan przyszłości – Superman jako całości jest dobór zebranych tu opowieści. Większość jest na szczęście przyzwoita, chociaż żadna nie jest nad wyraz dobra, a niektóre wołają wręcz o pomstę do nieba. Zawartość nie ma jednak większego ładu i składu, motywu przewodniego, sprawia wrażenie dobranej zupełnie losowo i czuć to bardziej niż w komiksie poświęconym Mrocznemu Rycerzowi. Nie ma przyczyn i skutków, nieraz jesteśmy wrzucani w sam środek akcji, a poszczególnych zeszytów praktycznie nic nie łączy. Nie tak wyobrażam sobie przyszłość i z lekkim niepokojem spoglądam na zapowiedzianą na ten miesiąc premierę komiksu o Lidze Sprawiedliwości z przyszłości.
Tytuł oryginalny: Future State: Superman
Scenariusz: Sean Lewis, Phillip Kennedy Johnson, Jeremy Adams, Mark Russell
Rysunki: John Timms, Mikel Janin, Siya Oum, Steve Pugh, Scott Godlewski
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Egmont 2022
Liczba stron: 252
Ocena: 55/100
„To już jest koniec, nie ma już nic” – zanuciłem w głowie piosenkę Elektrycznych Gitar tuż po tym, jak odłożyłem na półkę Batman tom 12 – Miasto Bane’a. Trwający od 2016 roku run Toma Kinga dobiega właśnie finału i z perspektywy czasu można go ocenić jako bardzo nierówny i pełen niepotrzebnych zapychaczy. Ale King miał swój koncept na postać Mrocznego Rycerza, a także kilka naprawdę mocnych i pomysłowych rozwiązań i zwrotów akcji – tego nie można mu odebrać. I chociaż nie jestem rozczarowany, to cieszę się, że wraz z kolejnym tomem serię obejmie już inny scenarzysta.
Gotham jest w rozsypce, podobnie jak psychika Bruce’a Wayne’a. Miastem rządzi Bane, a pomaga mu ktoś, kto może być dla Batmana śmiertelnie niebezpiecznym wrogiem. To oczywiście Thomas Wayne, ojciec naszego bohatera i Batman z innej rzeczywistości, który jednak jest w swoich działaniach okrutnie bezwzględny. Swoich wrogów eliminuje, a nie unieszkodliwia, co czyni go skutecznym, ale i niezwykle brutalnym. Co więcej, w łapy łotrów wpada jedna z najważniejszych postaci z batmanowego świata i jeśli któryś z członków batrodziny pojawi się w mieście, zakładnik ma zostać zamordowany.
W Batman tom 12 – Miasto Bane’a King ma jeszcze w zanadrzu szokujące rozwiązania fabularne, ale to tylko kropla w morzu. A morze to pełne jest miałkich scen, niewiele wnoszących dialogów i chaotycznej, rwanej narracji, zdecydowanie za często zapędzającej się w retrospekcję – mniej lub bardziej udane i potrzebne. Wszystko to jest jednak bardzo nierówne, a dobre i interesujące fragmenty zdecydowanie za często przeplatają się z tymi wyraźnie słabszymi. King odkręca też to, co stanowiło o sile poprzednich tomów i tak relacja Batmana z Catwoman z dramatycznej znów staje się cukierkowa i mdła. Nie to, żebym nie lubił ich romansu, zmysłowej erotyki i sielankowych chwil na pięknie skąpanej w słońcu plaży – wręcz przeciwnie. Tylko jak to się ma do tego, co autor nakreślił w najwyrazistszych momentach poprzednich tomów?
Batman tom 12 – Miasto Bane’a to album „podwójny”, dość długi w porównaniu z poprzednimi, a przez to różnorodny pod kątem graficznym. Zobaczymy w nim zeszyty weteranów nietoperzowych przygód jak Tony S. Daniel, Mikel Janin, Clay Mann czy Mitch Gerards, jak i kilka nazwisk, które kojarzą nam się bardziej z Marvelem – jak John Romita Jr. I chociaż uwielbiam jego kanciasty sposób rysowania przygód Spider-Mana, Wolverine’a, Thora czy Czarnej Pantery, tak zawarte w niniejszym tomie zeszyty jego autorstwa mi nie pasowały i wybiły z rytmu. Całościowo jednak Miasto Bane’a wygląda dobrze – zupełnie jak poprzednie odsłony cyklu.
Na osobny akapit zasługuje tu czwarty Annual z tej serii, który wieńczy tom. Tom King i miłościwie mu rysujące Jorge Fornés i Mike Norton przedstawiają coś na kształt dziennika Alfreda Pennywortha, w którym przedstawia on codzienne życie kogoś takiego jak Mroczny Rycerz. W krótkich, czasem kilkustronicowych, a czasem nawet jednokadrowych opowieściach widzimy, z czym Batman zmaga się na co dzień: praca detektywa, ratowanie niewinnych, zagrożenia o ponadnaturalnym charakterze, klasyczni wrogowie. Aż szkoda, że regularne serie nie wyglądają tak beztrosko.
Nie chcę linczować Kinga, bo mimo wszystko większość jego opowieści stała przynajmniej na niezłym poziomie, ale nie da się ukryć, że Batman w jego interpretacji to równia pochyła. Scenarzysta o wiele lepiej czuje się ewidentnie w raczej krótszych komiksach i miniseriach, a 85 zeszytów i kilka Annuali to karkołomne zadanie nawet dla najbardziej doświadczonych pisarzy. Ten run powinien być o połowę krótszy – byłby wtedy dużo lepszy. Z drugiej strony King dostaje większe cięgi, niż na to zasłużył, ale tak samo przecież było z innymi odważnymi scenarzystami, którzy długo prowadzili swoje postacie – chociażby z Brianem Michaelem Bendisem czy Danem Slottem. Ja zachęcam, żeby przeczytać całą serię przynajmniej raz i wyrobić sobie na jej temat własną opinię.
Egmont nadgonił już główną serię przygód Gacka do zeszytów wydawanych w 2020 roku. Po Batman tom 12 – Miasto Bane’a pałeczkę przejmie autor, który do naturszczyków nie należy i już 19 maja ukaże się album Ich mroczne plany napisany przez Jamesa Tyniona IV. Jego run w Detective Comics oceniałem dość wysoko i chętnie zobaczę, jak wprowadza swoje rządy po Kingu.
Tytuł oryginalny: Batman Vol. 12: City of Bane
Scenariusz: Tom King
Rysunki: Tony S. Daniel, Clay Mann, Mikel Janin, Mitch Gerards, John Romita Jr., Jorge Fornes, Mike Norton i inni
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Egmont 2021
Liczba stron: 312
Ocena: 60/100
Przy Batman tom 9 – Drapieżne ptaki narzekałem trochę, że tom w dużej mierze jest „zapchajdziurą” i nie popycha fabuły do przodu, głównie dlatego, że w sporej mierze składał się z krótszych historyjek nie stanowiących nowych zeszytów głównej serii. Batman tom 10 – Koszmary idzie jeszcze dalej. Zawiera wprawdzie siedem zeszytów wydanych w serii Batman Vol. 3, ale… w całości składa się z sennych koszmarów Gacka. Zresztą czemu jestem zdziwiony? Mogłem się tego spodziewać po tytule.
Poetyka sennych koszmarów pozwoliła Tomowi Kingowi na zaproszenie do współpracy wielu różnych artystów, więc Batman tom 10 – Koszmary to bardzo zróżnicowany graficznie tom. Wśród artystów, którzy dołożyli swoją cegiełkę do powstania tego albumu znaleźli się między innymi Mikel Janin, Lee Weeks, Amanda Conner czy John Timms. Część z nich jest doskonale znana stałym czytelnikom przygód Mrocznego Rycerza, styl innych z pewnością rozpoznacie z innych opowieści ze świata DC.
Przy tego typu tomie najważniejszym pytanie będzie, czy seria koszmarów, które przeżywa Batman, ma do czegoś doprowadzić, czy to jedynie sztuka dla sztuki. I chociaż Tom King ma wielu przeciwników, ja pokładam w scenarzyście na tyle dużo zaufania, by uwierzyć, że w takiej formie również można dopowiedzieć rzeczy ważne dla głównej fabuły. Czy autor zawiódł moje zaufanie? Zobaczmy.
Już od pierwszego zeszytu, brawurowo i realistycznie narysowanego przez Travisa Moore’a, zaczyna się jazda bez trzymanki. Czytelnik zastanawia się tylko, dlaczego Batman prowadzi sprawę morderstwa… państwa Wayne’ów. Opowieść ma klimat starszych historii z serii Detective Comics i przywodzi na myśl te klasyczne, najlepsze zeszyty, za którymi nieraz tak tęsknimy czytając nowe komiksy. Mitch Gerads rozrysowuje z kolei senne, ale bardzo krwawe starcie Batmana z Profesorem Pygiem w obskurnej rzeźni. Szalony dobór barw i plamy kolorów przypominające rozbryzgi krwi czynią z tej opowieści prawdziwy koszmar. Ale najważniejsze jest, kto w podświadomości Bruce’a kryje się pod świńską maską…
Mikel Janin opowiada nam sen dotyczący Bruce’a i Seliny – związek ten ma za sobą burzliwe chwile i łamiące serce momenty, więc pozostawia bardzo duże pole do interpretacji. Nawet z niewielką dozą empatii będziemy w stanie zrozumieć, co dzieje się w głowie Batmana z związku ze „ślubem”, zarówno na jawie, jak i we śnie. Znalazło się też miejsce na gościnny występ Johna Constantine’a i Two-Face’a. To jedna z najlepszych opowieści w Batman tom 10 – Koszmary – czytelnie i czysto narysowana, miejscami natomiast bardzo efemeryczna.
Tom Batman tom 10 – Koszmary nie zawiera zeszytów #64 i #65, które wchodzą w skład crossoveru The price of…, natomiast zeszyt z numerkiem 66 z gościnnym udziałem Questiona znów pogłębia temat relacji Mrocznego Rycerza z Catwoman. Styl Jorge Fornesa nie jest zbyt realistyczny, ale nałożone na jego rysunki kolory Dave’a Stewarta znakomicie przypominają te najstarsze spotkania Bruce’a z Seliną. Zwróćcie tylko uwagę na kostiumy!
Kolejny zeszyt, najsłabszy z tu zebranych, Jorge Fornes narysował wspólnie z Lee Weeksem. To właściwie praktycznie niemy pościg Batmana za zamaskowanym mężczyzną, ale kto skrywa twarz pod maską musicie odkryć sami. Moim zdaniem to zbędny dodatek, ale postać ta musiała przecież prędzej czy później pojawić się w snach Gacka. Z kolei pełna jaskrawych barw, prawie że optymistyczna opowieść pt. Samotność znów stawia Batka i Supka w przyjacielskiej sytuacji, podczas gdy Lois i Selina przeżywają imprezę życia w Fortecy Samotności. To zabawna, ale i przewrotna opowieść, a jej kształt zawdzięczamy w dużej mierze Amandzie Conner, rysowniczce przygód Harley Quinn, chociaż współtworzyło ją jeszcze trzech innych rysowników. Tom zamyka natomiast smutna, ale i brutalna opowieść Ostatni taniec, z rysunkami Yannicka Paquette.
Te z pozoru niezwiązane ze sobą historie czyta się jednym tchem. Poza drobnym wyjątkiem w postaci jednej z opowieści, reszta trzyma wysoki poziom, a zróżnicowanie stylów rysunku w tym akurat przypadku wypada zaliczyć na plus. Cieszę się, że mogliśmy zajrzeć w głąb umysłu Bruce’a po ostatnich wydarzeniach z jego życia, aczkolwiek uważam też, że King poświęcił na tę kwestię zdecydowanie zbyt dużo zeszytów. Na rozwinięcie właściwej akcji przyjdzie nam więc jeszcze poczekać, przynajmniej do kolejnego tomu, którego premiera powinna nastąpić już w lipcu.
Tytuł oryginalny: Batman Vol. 10: Knightmares
Scenariusz: Tom King
Rysunki: Travis Moore, Mitch Gerards, Mikel Janin, Jorge Fornes, Lee Weeks, Amanda Conner, Dan Panosian, John Timms, Yanick Paquette
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Egmont 2020
Liczba stron: 156
Ocena: 75/100
Czasami scenarzyści z sobie tylko znanych powodów dokonują rewolucji w biografii mocno zarysowanej postaci. Tak było z Lexem Luthorem, który w ostatnich latach czynił po swojemu dobro w kombinezonie z wielką literą „S” na piersi. I o dziwo, było to dobre. Jeszcze lepszy natomiast okazał się jego powrót do starych nawyków. Zły Luthor to coś, czego potrzebował cały świat DC. Liga Sprawiedliwości tom 2: Cmentarzysko Bogów pokazuje jeszcze dobitniej, że Scott Snyder nie bawi się w półśrodki i rękami Lexa i jego Legionu Zagłady solidnie daje się we znaki herosom.
Oryginalnie historia Zatopiona Ziemia ukazała się mniej więcej w okresie premiery filmowego Aquamana. Fabuła jest zbudowana jednak na tyle dobrze, że jej lektura nie podbudowana żadnym dodatkowym czynnikiem jest przyjemnością. Kolejnym etapem działań Luthora i jego ferajny jest uderzenie metodami podmorskimi, z użyciem zapomnianych bóstw oceanu. Nie muszę chyba nadmieniać, że są one złe i żądne zemsty, a Aquaman nie stanowi dla nich wielkiej przeszkody. Skala zniszczeń świetnie obrazuje, jaki rozmach ma Scott Snyder. A bywa on zarówno pozytywny, jak i negatywny.
Twory pokroju Krakena Śmierci są w mojej opinii mocną przesadą, ale już cała mitologiczna otoczka w tym komiksie jest całkiem przyjemna. Generalizując – Snyder ma pomysły, ale czasami idzie o krok za daleko. Szybko orientuje się jednak, co narobił i stara się odwrócić uwagę czytelnika ciekawymi elementami. Jednym z nich jest ten związany ze Starro, czy raczej Jarro, poniekąd poszerzający Bat-Rodzinę. Autor też dobrze rozumie postaci, o których pisze i nie zauważyłem, aby ktoś został zmarginalizowany, nawet przy dominującym Batmanie i istotnym dla historii Aquamanie.
Po Batman Metal wszyscy zastanawiali się, co stało się z Batmanem, Który Się Śmieje. Odpowiedź jest nader prozaiczna. Lex Luthor trzymał go w piwnicy, do tego w tajemnicy przed swymi konfratrami i w sobie tylko znanym celu. I tu zaczyna się powoli rozwijany wątek, w którym kluczowym punktem jest imię Perpetua. Wszystko zmierza do kolejnego punktu przełomu świata DC, niebudzącego u mnie żadnych obaw. Dlaczego? Trochę dlatego, że po The New 52! niewiele da się zepsuć, a widząc skłonności włodarzy DC do powrotu na stare tory, prędzej spodziewać możemy się pewnej stabilizacji, niż dolania oliwy do ognia i to pomimo małego chaosu logicznego związanego z Doomsday Clock.
Cmentarzysko Bogów ilustrują między innymi rysownicy znani już z innych dzieł DC, jak Francis Manapul czy Mikel Janin. Artyści to pomysłowi, nie mamy więc nudnego szablonu na każdą superbohaterską okazję. Do morskiego klimatu najlepiej pasuje stylistyka Manapula, ale w Aquaman/Justice League: Drowned Earth Special #1 dotrzymuje mu kroku Howard Porter, przy okazji budząc tęsknotę za przerwaną serią o Władcy Mórz. Swoją pracę dobrze wykonują też Frazer Irving i Bruno Redondo.
Liga Sprawiedliwości według Scotta Snydera to w końcu ten typ przygód grupy, który nie budzi uczucia niedosytu czy nawet zażenowania. Snyder zbudował sobie mocną podstawę już w Batman Metal i jak donoszą plotki zza oceanu, jego run nie zmierza donikąd. Liga Sprawiedliwości tom 2: Cmentarzysko Bogów jest albumem bardziej spójnym, pozbawionym rozpoczynających nowy rozdział mankamentów. Może i czasem ogromem wydarzeń ociera się o wybujałą skalę eventową, ale dzięki innym czynnikom to odczucie niknie i ogólna poczytność jest całkiem niezła. Kolejny tom zapowiedziany został na marzec, co doskonale pokazuje, że Egmont stara się nadrabiać zaległości.
Tytuł oryginalny: Justice League vol.2: Gravevard of Gods
Scenariusz: Scott Snyder, James Tynion IV
Rysunki: Francis Manapul, Howard Porter, Mikel Janin i inni
Tłumaczenie: Maciej Nowak-Kreyer
Wydawca: Egmont 2020
Liczba stron: 204
Ocena: 75/100
Batman tom 9 – Drapieżne ptaki jest kolejnym dowodem na to, że Tom King ma swoją wizję przygód Człowieka-Nietoperza i konsekwentnie się jej trzyma. To nie pierwszy raz zresztą, kiedy uznany scenarzysta przejmuje dowodzenie nad flagowym tytułem, który ma całą rzeszę fanów podnoszących w związku z tym larum, jęki zawodu i utyskiwania. Przecież tak samo było swojego czasu z Brianem Michaelem Bendisem czy Danem Slottem. King prowadzi swój run już bardzo długo i myślę, że nie znalazł się na tym miejscu przypadkiem. W mojej ocenie nie zawodzi pokładanego w nim zaufania i ma jeszcze w rękawie parę asów.
Inna sprawa, że Batman tom 9 – Drapieżne ptaki to w sporej mierze „zapchajdziura”, ponieważ dostajemy w tym albumie tylko trzy zeszyty regularnej serii, brawurowo zresztą rozrysowane przez Mikela Janina. Przedstawiony w nich wizerunek Gacka znacząco odbiega jednak od tego, do czego przywykliśmy. Batman staje się brutalny, traci kontrolę, wręcz torturuje swoich wrogów aby uzyskać potrzebne mu informacje, jest nawet w stanie uderzyć swojego przyjaciela. Czemu tak się stało?
Jeśli na bieżąco śledzicie historię z głównej serii, wiecie już, że jeden z największych czarnych charakterów w historii wdrożył tajemniczy plan mający na celu ostateczne złamanie obrońcy Gotham. Bane, bo o nim mowa, wydaje się stać za wszystkimi tragicznymi wydarzeniami, które ostatnio dotknęły Batmana – od nagłego rozpadu związku z Catwoman, aż po postrzał Nightwinga prosto w głowę. Jednak Bane cały czas znajduje się przecież w celi Arkham i sprawia wrażenie złamanego i niegroźnego. Pingwin twierdzi jednak inaczej. Kto ma rację? Batman tom 9 – Drapieżne ptaki nie przyniesie jeszcze wszystkich odpowiedzi, ale z pewnością zaostrzy apetyt na więcej.
Wspominałem już, że w niniejszym albumie są tylko 3 zeszyty popychające do przodu. A co z resztą? Album wieńczy znakomita opowieść z Batman Annual vol. 3 #3, której tytuł zostawię dla siebie. Widnieje on wprawdzie na oryginalnej okładce, ale w tym komiksie pojawia się dopiero na ostatniej stronie opowieści, podkreślając jej emocjonalny wydźwięk i mógłby stanowić delikatny spoiler. Dodam tylko, że opowieść skupia się na relacji Alfreda z Bruce’em i pozwoli nam przenieść się nieco w przeszłość, by lepiej ją zrozumieć. To bardzo ciekawa perełka napisana przez Toma Taylora (All-New Wolverine) i rozrysowana przez Otto Schmidta (Green Arrow).
Dostajemy także pierwszy (z dwóch) zeszytów Batman – Secret Files, które ukazywały się kolejno w grudniu 2018 oraz wrześniu 2019 roku. Zawiera on 5 miniaturek – króciutkich historyjek tworzonych przez różnych autorów i nie związanych z główną fabułą. Jak to zwykle bywa w tego typu „antologiach”, poziom opowieści jest bardzo nierówny. Prawdziwa siła, tworzona przez aktualnych autorów głównej serii, pokazuje w czym tkwi sekret niezłomności Mrocznego Rycerza i odpowiada na pytanie co by się stało, gdyby Superman zaproponował Batmanowi potęgę, jaką dysponuje on sam.
Natura strachu opowiadająca o wpływie gazu Scarecrowa na pewnego policjanta, czy Jeden mówiący o permanentnej inwigilacji dronami to pierdółki, którymi niespecjalnie warto zawracać sobie głowę, ponieważ równie szybko do niej wlatują, co z niej wylatują. Nieco lepiej wypada krótka, nostalgiczna wyprawa Bruce’a w góry w shorcie Wystarczy i nawiązująca do Batman – Metal tom 3 historia o przewrotnym tytule Najlepszy detektyw na świecie oraz Batman.
Batman tom 9 – Drapieżne ptaki to kolejna solidna odsłona runu Toma Kinga, który moim skromnym zdaniem trzyma od jakiegoś czasu równy, dość wysoki poziom. Owszem, dodatki, które zwiększają objętość komiksu spokojnie można by było pominąć, aby więcej miejsca poświęcić zeszytom głównej serii, ale wszystko w swoim czasie. A biorąc pod uwagę cliffhanger, jaki zaserwował nam scenarzysta, kolejny album z przygodami Batmana zapowiada się równie smakowicie.
Tytuł oryginalny: Batman Vol. 9: The Tyrant Wing
Scenariusz: Tom King
Rysunki: Mikel Janin
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Egmont 2020
Liczba stron: 144
Ocena: 75/100