Ze wszystkich rodzajów superbohaterskich komiksów najbardziej lubię te mroczniejsze i dojrzalsze. Przełknę dobrze napisane crossovery, cieszą mnie też lekkie przygody solowe, ale przy dużej dawce czuję się jak po przedawkowaniu cukru. Gdzieś zanika przyjemność ze spożywania, a pozostaje przesyt i złe samopoczucie. Silver Surfer Dana Slotta i Michaela Allreda to napisana ze sporą dawką pozytywnego humoru kosmiczna superbohaterszczyzna o zabarwieniu przygodowym, choć obok świateł pojawiają się i cienie.
Kolejny etap przygód Surfera i Dawn Greenwood. Para mierzy się z kosmicznymi i ziemskimi wyzwaniami, gdzie obok rozgrywki z Grandmasterem wypełniają misję dla odmienionego Galactusa, ale też znajdują czas na wizyty na Ziemi i to one kradną show. Słowem, Dan Slott kolejny raz pokazuje, że ma niebanalny pomysł na rozwój legendarnego herosa Marvela. Wprowadza rewolucję w jego życiu, ale równocześnie nie jest inwazyjny wobec jego przeszłości i przyszłości.
Jeden z najciekawszych wątków tego albumu i stała w świecie Norrina Radda to jego ojczyzna – Zenn-La. Ileż to razy fani Marvela zmuszeni byli słuchać hamletowskich jojczeń Surfera o utraconej planecie i żyjącej nań miłości, panny Shalli-Bal. Były herold Galactusa był momentami jak sentymentalny młodzieniec, który nie pojął, że jego była to już przeszłość, a dom znajduje się już gdzieś indziej. Tutaj Slott wywraca stół i stawia dawnych kochanków przeciw sobie. Pomiędzy nimi pojawia się oczywiście Dawn. Cywilizacja Zenn-La z kolei wydaje się gorsza nawet od samego Pożeracza Światów, a i sam Norrin zderza się z pewnym bolesnym dylematem moralnym. Ale czyż miłość nie leczy ran?
Do jakiej szuflady wrzuciłbym to wydanie przygód Silver Surfera? Dla mnie to romantyczna space opera, gdzie herosi mają swój udział, ale zdecydowanie silniej oddziałuje tu klimat retro SF. Oto bohater stawiający czoła wyzwaniom, zarówno za pomocą siły, jak i innych przymiotów, podróżuje po barwnej galaktyce u boku ukochanej, damy również pełnej charakteru, jakże różnej od niekiedy jednowymiarowych niewiast w pelerynach. Przede wszystkich ogromną zasługą Slotta jest stworzenie pozytywnego, ciepłego klimatu, gdzie nawet heroizm pozbawiony jest tandetności, a zawiera energię pierwszych dzieł z nurtu kina nowej przygody, zanim marketingowcy zorientowali się, że można zarobić na nim wywrotki dolarów.
Żeby nie było, że Silver Surfer tom 2 to srebrny lukier z czerwono-czarną posypką. Slott zadbał o to, by szaleństwa głównych bohaterów uziemione zostały emocjami mniej łatwymi w odbiorze, ale prawdziwymi. Postawienie przed ostatecznym, niemal niemożliwym do dokonania wyborem, żałoba po stracie czy akceptacja tego, co nieuniknione. Nie wpędzi was to w depresje, ale przypomni, że historie z superbohaterami posadzone są na dość gorzkim gruncie, ale przez to nadającym czasem temu co wyrośnie wartości większej, niż zakładają niedzielni fani peleryn.
Niedawno wydano X-Statix, jedno z najlepszych dzieł ołówka Michaela Allreda, gdzie rysownik mocno postawił na pop-artową stylistykę. Tu, nie zmieniając diametralnie estetyki, dostajemy kosmiczny oldschool, którego korzeni szukać można u Buscemy, Kirby’ego czy Starlina. Wszechświat Marvela według Allreda to nie mroczne miejsce, gdzie różne Thanosy i Knulle knują przeciw, a jakże, Ziemi, a wielki plac zabaw/dziwów, gdzie znalazło się sporo miejsca dla zakochanych. Fani klasycznego SF i komiksów będą zadowoleni, zwłaszcza, że Allred ma niebywały talent do transformowania oldschoolu na nowy sposób. Niemały udział ma w tym jego żona, Laura Allred. Mówi się, że kochająca kobieta potrafi nadać barw w szarym, męskim życiu. U Allredów na pewno jest tak w kwestiach twórczych. Laura doskonale czuje estetykę prac swego męża, które straciłyby wiele bez jej kolorów.
Silver Surfer tom 2 miał miejsce w okresie Marvel NOW! 2.0, ale nie uległ największym skrzywieniom tego okresu. Dan Slott dał czytelnikom widowiskową i piękną opowieść o kosmicznej miłości z superbohatersko-sajfajowym kopem. Trochę naiwną, jak amerykański sen wyniesiony do skali kosmicznej, ale też z cząstką goryczy, która spięła całą epopeję zgrabną klamrą. Jeżeli komiks peleryniarski ma być rozrywkowy, to życzyłbym sobie, aby było to zrobione na poziomie niniejszego albumu. Surfer w swej bibliografii ma jeszcze sporo ciekawych pozycji i może coś zagości na naszym rynku, tymczasem polecam ten komiks na walentynki. Nie tylko dla męskiego serca.
Tytuł oryginalny: Silver Surfer #1-14
Scenariusz: Dan Slott
Rysunki: Michael Allred, Laura Allred
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Wydawca: Egmont 2023
Liczba stron: 324
Ocena: 85/100
Postać jak Daredevil to wspaniałe płótno pod ambitniejsze historie. Łączy w sobie etos herosa bliskiego szarym obywatelom, miewa gorsze chwile i historie z nim to nie jakiś międzywymiarowy bałagan. Mark Waid w swoim runie nieco rozluźnił kwestie psychologiczne, ale nie na tyle, byśmy zapomnieli, że Matt Murdock to skomplikowany facet z problemami, a jego rogate alter ego jeszcze bardziej wszystko komplikuje. W Daredevil by Mark Waid tom 2 autor kontynuuje sensacyjne wątki z pierwszego tomu, ale lekka narracja wcale nie przeszkadza poważniejszym momentom.
Sprawa z dyskiem Omega to zupełnie inny kaliber niż tożsamościowe gierki Bendisa. Waid wrzuca nas w sensacyjny wir, ale napisany na poziomie godnym swego nazwiska. Daredevil mierzy się z organizacją MegaCrime, która nie jest ani mega ani nawet crime. Ot banda popłuczyn z Hydry i im podobnych, pełniąca najczęściej rolę worków treningowych w śmiesznych kolorach i z buńczuczną ideolo w głowie. Walka z nimi to trochę masowy łomot, tym bardziej że Śmiałek dostaje wsparcie Spider-Mana czy Punishera. Ale któż nie lubi takiej szamotaniny z superhero? Groźniej staje się, gdy na scenę wkracza Doom, który kolejny raz przypomina czytelnikowi, że zasługuje na miano jednego ze znaczniejszych czarnych charakterów Marvela.
Zbytnie śmieszkowanie w komiksie czasem działa mi na nerwy, ale lekkie wątki humorystyczne Waida są dla mnie więcej niż strawne. Zwłaszcza, że autor nie zapomina o przeszłości bohatera. Sprawa z tajną tożsamością, flirt z panią prokurator czy okładkowy rozłam z Foggym na chwilę odrywają od sprawy z dyskiem i całego trykociarstwa, a przy tym pozwalają zachować pewną konsekwencję fabularną. Mówiąc prościej – cienie Hell’s Kitchen może nie są już tak przepastne, ale nadal widoczne. Daredevil nie miota się w psychologicznej pułapce, ale w jego głowie nadal coś dzwoni i nie ma to nic wspólnego z jego nadnaturalnymi zdolnościami.
Dominującym rysownikiem jest Chris Samnee. I tak jak Alex Maleev dawał wyraz bendisowej wyobraźni, tak tutaj to on nadaje opowieści Waida kierunku. Panowie współpracowali już przy komiksie z Czarną Wdową, ale tu Samnee ma więcej okazji do zabłyśnięcia. Jego wizualizacja radarowego zmysłu już po raz drugi robi na mnie wrażenie, ale najlepsze jest to, że zachowuje równowagę między millerowskim mrokiem, a bardziej przygodową stylistyką. Komiksy z Diabłem z Hell’s Kitchen zawsze miały też piękne okładki i Paolo Rivera kontynuuje ten trend. Szczególnie polecam zerknąć na te z zeszytów 18 i 19.
Daredevil by Mark Waid tom 2 to komiks stawiający na bardziej przygodowy klimat, ale kontynuujący wątek osobistych problemów Matta. Jest dużo lżej i dzieje się więcej w klasycznym, superbohaterskim rozumieniu, ale już sam wątek z Nelsonem przypomina, że największe problemy Daredevila nie noszą masek. Dla mnie jest ciekawiej niż w historii z Krainą Cieni, ale chyba jest jeszcze za wcześnie, by ostatecznie porównać Waida do Millera czy Bendisa. Jedno jest pewne – autor ma pomysł na tę postać i jest on dla niej rozwojowy, co widać w każdej historii z tego albumu. Czekam na trzeci tom, ale też gdzieś we łbie rodzi mi się nadzieja na głośny run Chipa Zdarsky’ego, bo Daredevila nigdy za dużo. Szczególnie że ma on szczęście do dobrych scenarzystów.
Tytuł oryginalny: Daredevil by Mark Waid vol.2
Scenariusz: Mark Waid, Greg Rucka
Rysunki: Michael Allred, Khoi Pham, Marco Checchetto, Chris Samnee
Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
Wydawca: Egmont 2022
Liczba stron: 300
Ocena: 80/100
Wiele się mówi o Stanie Lee i zwłaszcza fani filmów Marvela widzą w nim jedynego boga tego uniwersum. I poniekąd mają rację, bo The Man zasłużył na wielki szacunek, ale równie wielki hołd należałoby składać Jackowi Kirby’emu. To on nadał kształt szalonej energii Stana i dał światu zastępy nieśmiertelnych postaci. Wśród nich są typowi przedstawiciele fachu peleryniarskiego, ale i prawdziwe indywidua, które równie dobrze mogłyby istnieć poza Marvelem. Do takich należy Silver Surfer, debiutujący jako herold Galactusa, a przez lata jeden z filarów kosmosu Marvela. W Silver Surfer tom 1 Dana Slotta i Michaela Allreda dostajemy jego nowe przygody w starym stylu, z pewną uroczą towarzyszką u boku.
Wszystko zaczyna się od porwania dziewczyny imieniem Dawn przez władcę dość pokracznej planetki i jej związku z Surferem, przez który musi on wykonać pewną misję. Na wstępie Dan Slott jasno pokazuje, że jego wizja to ta dziwaczna część kosmosu Marvela, w której zwykle spotkać można Strażników Galaktyki. Superbohaterskie klisze są odstawione na bok na rzecz weird SF w starym stylu. Do tego dochodzi potężna dawka humoru i zabawy komiksowymi motywami. Album nie jest próbą zdefiniowania na nowo Surfera, a zbiorem przygód dwojga bohaterów, między którymi gra coś iskrzy. Klimat rodem z powieści Douglasa Adamsa nie pozwala jednak na zbytnie rozochocenie w tej kwestii, choć Slott jest bardziej wstrzemięźliwy od pisarza w surrealistycznych kwestiach.
Kilka słów o Dawn Greenwood. W komiksie superbohaterskim dominują silne i piękne niewiasty, potrafiące zauroczyć, ale też powalić pięścią. Dla mnie ciekawsze są jednak te damy, które nie bawią się w superbohaterstwo i inne takie. Wolę kobiety będące fundamentem dla herosa, a jednocześnie nie dodatkiem czekającym aż ten łaskawie wróci z misji, tylko kształtującym jego osobowość. Ciocia May i Mary Jane dla Spider-Mana czy Lois Lane dla Supermana są takimi właśnie opiekunkami/coachami. Prawdziwie silne i niezwykłe osobowości, trzymające nieraz cały ten heroiczny balon na stosownej wysokości. Dawn to ekscentryczka, nieco oderwana od rzeczywistości i może przez to dobrze odnajdująca się w towarzystwie Norrina i w jego kosmicznym świecie. Właściwie to ona absorbuje całą uwagę i Surfer wydaje się przy niej tylko kolesiem od supermocy i deski. Slott wprowadził fantastyczną bohaterkę w świat Marvela, unikając utartych szablonów i mam nadzieję, że nie wyląduje ona tam, gdzie całe stada interesujących, ale epizodycznych postaci, które musiały ugiąć się pod presją świętego dla wydawcy statusu quo.
Mocą komiksu jest jego przygodowy, pozaziemski klimat. Scenarzysta omija główne uniwersum, dając parze bohaterów jedynie otrzeć się o konsekwencje większych wydarzeń. Dzięki temu dostajemy szereg nieskrępowanych przygód odnoszących się do historii Surfera, ale też takich, które są autorskimi pomysłami Slotta. Planeta idealnych obywateli, z których każdy ma swoją równie idealną funkcję czy glob zamieszkany przez ocalałych po głodomorstwie Galactusa to jedynie wierzchołek feerii barw całej historii. W tym wszystkim warto wyróżnić relację głównych bohaterów, romantyczną na swój dziwaczny sposób i może przez to przemawiająca do mnie bardziej niż banalne romansidłowe buzi-buzi innych trykotów.
Silver Surfer tom 1 byłby zupełnie innym, nudniejszym dziełem, bez rysunków Michaela Allreda. Artysta ten ma cudowną moc łączenia pop-artowego ducha z komiksową stylistyką nawiązującą do Kirby’ego czy Ditko. Słowem jest to oldschool w nowych szatach. Impericon, kosmiczne abstrakty czy kolejne egzotyczne światy sprawiają, że album wyróżnia się nawet spośród innych historii z Surferem, gdzie przecież nie brakowało mocnej oprawy wizualnej. Fani pulpowego SF będą bardziej zadowoleni niż wyznawcy Jima Lee i jego naśladowców, ale typowe superbohaterskie podejście w tej kwestii zaszkodziłoby temu albumowi i wrzuciło go do szufladki przeciętności.
Silver Surfer tom 1 uzupełnia sporą lukę z okresu Marvel NOW!, która może nie była istotna dla Nieskończoności czy Tajnych wojen, ale miała swoją artystyczną wartość. Dan Slott sięga tu po wiele retro motywów, ale uwspółcześnia je, traktując całość pół żartem, pół serio. Nie bez znaczenia są rysunki Michaela Allreda, przywołujące etos pierwszych występów Surfera i kosmiczną abstrakcyjność jego części świata Marvela. Część tego komiksu ukazała się już w ramach WKKM, ale polecam jednak zaopatrzyć się w pełną historię, zwłaszcza że zapowiedziany został kolejny tom.
Tytuł oryginalny: Silver Surfer #1-15, All-New Marvel NOW! Point One #1
Scenariusz: Dan Slott, Michael Allred
Rysunki: Michael Allred, Laura Allred
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Wydawca: Egmont 2022
Liczba stron: 360
Ocena: 85/100
Czerń, biel i krew to seria antologii Marvela skupiona wokół konkretnych bohaterów, pasujących przy tym bardziej do tytułowej krwi niż poprzedzających ją kolorów. Po Loganie i Carnage’u przyszedł czas na siejącego równie krwawy zamęt Deadpoola. Najemnik z nawijką i historie z nim, ze wszystkimi easter eggami, absurdem i czarnym humorem to coś, co wymyka się standardowemu postrzeganiu superherosa, ale dzięki temu mogą powstać komiksy jak ten.
Tradycyjnie w każdym zbiorze historii muszę wyróżnić kilka najlepszych. Frank Tieri i Takashi Okazaki prezentują szaloną i krwawą przygodę Deadpoola i Bullseye’a w historii Zakład, serwując klasyczną opowieść team-upową w mangowej kresce. Pula śmierci to piękny fanowski hołd dla bohatera w wykonaniu Daniela Warrena Johnsona, a Gorąca linia z niebem to ukazanie nieco koneserskiej strony Wade’a, napisane przez Eda Brissona. Wszystkie wymienione i niewymienione historie to generyczne opowiastki z Wilsonem, ze wszystkimi tego plusami i minusami.
Przełamywanie czwartej ściany to rzecz budząca ekscytację wśród fanów Wade’a Wilsona, po jakimś czasie będąca jednak przyciężkawym zabiegiem, do tego wtórnym, czasem nawet rozbijającym tempo akcji. Odnoszę wrażenie, że w tym albumie spora część twórców prześcigała się w tej kwestii i nie byłoby to złe, gdyby gęstość tego zjawiska była mniejsza i przy tym niewymieszana równie dużą ilością żarcików protagonisty. Kto jednak uważa Wade’a Wilsona za perfekcyjną postać, odnajdzie w tym pełnię szczęścia. Dla mnie Deadpool to postać, którą lubię, ale z pewnością nie należąca do tych ulubionych. Choć ten tom dodał Wade’owi kilka gwiazdek.
Czerń, biel i krew mocno opiera się na rysunkach i nie inaczej jest z tomem deadpoolowskim. Moim faworytem jest James Stokoe w swoim Urodzonym u Uszosusr, choć w jego pracach bardziej liczą się one same niż zabawa trzema barwami. A jeśli o tym mowa, to w kwestii oddania tytułowego ducha najlepiej spisał się Martin Coccolo w Wisience, w której scenarzysta Christopher Yost pozwolił sobie nawet na śmieszki z trójkolorowej inicjatywy. Nie można pominąć oczywiście Stana Sakai, którego obecność uświetnia ten album, choć sama jego historia to jedynie ukłon w kierunku Deadpoola.
Deadpool: Czerń, biel i krew to zbiór mocno naznaczony charakterystycznym humorkiem i zapaszkiem głównego bohatera. Mniej tu pójścia w stronę zabawy postacią i próby nawiązań do jej historii, a znacznie więcej ogranych motywów, mających podłechtać największych fanów Wilsona. Co wcale nie oznacza, że jest to album słaby i jedynie opowiadanie Toma Taylora, nawiązujące do słabiutkiej historii z All-New Wolverine, nie trzyma poziomu pozostałych. Komiks to Deadpool w stuprocentowym stężeniu, dość generyczny, ale miejscami zaskakujący. W kolejnej odsłonie czarno-biało-krwawego cyklu zapowiedziana została Elektra, a zapewne doczekamy się też Moon Knighta.
Tytuł oryginalny: Deadpool: Black, white and blood
Scenariusz: Tom Taylor, Ed Brisson, James Stokoe, David Lapham, Maria Lapham, Karla Pacheco, Daniel Warren Johnson, Jay Baruchel, Frank Tieri, Stan Sakai, Christopher Yost, Sanshiro Kasama, Michael Allred
Rysunki: Phil Noto, Whilce Portacio, Rachelle Rosenberg, James Stokoe, Pete Woods, Leonard Kirk, Daniel Warren Johnson, Paco Medina, Federico Blee, Takashi Okazaki, Stan Sakai, Martin Coccolo, Mattia Iacono, Hikaru Uesugi, Michael Allred, Laura Allred
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawca: Mucha Comics 2022
Liczba stron: 152
Ocena: 70/100
Kamienie nieskończoności są stale powracającym tematem komiksów Marvela, zapoczątkowanym przez Jima Starlina. Nigdy nie przyniosły nic dobrego, a historie z nimi z czasem stały się dość rozdmuchane i przez to banalne i absurdalne. O ile pstryknięcie Thanosa miało było czymś mocnym, o tyle dalsza przepychanka wokół nich tylko mieszała w uniwersum. Dlatego do pierwszego tomu z nowego cyklu Marvel Fresh podszedłem z dystansem, większym niż do innych eventów. Gerry Duggan nie próbował być kimś, kto zrewolucjonizuje Marvela, a zrobił to, co wychodzi mu bardzo dobrze. Przy okazji wciągającej i lekkostrawnej historii złożył scenariusz, który dla kosmosu Marvela jest najlepszą rzeczą od czasów pozaziemskiej hegemonii Abnetta i Lanninga.
Liczące się siły we wszechświecie ponownie biorą na cel kamienie nieskończoności. Rozmaite potęgi skaczą sobie do gardeł w ich poszukiwaniu, gdy tymczasem część z nich trafia do konkretnych osób. I nie są to kosmiczni tytani czy wyłącznie herosi. Zdradzę tylko, że jeden z nich wpada w ręce trzecioligowego zbira z otoczenia Daredevila. Rzecz jasna najbardziej prędkimi do ich zebrania i zabezpieczenia są Strażnicy Galaktyki, niemal każdy z różną motywacją. Na pierwszy rzut oka szykuje się event o poszukiwaniu artefaktów i superbohaterskiej wojence. I trochę tak jest, ale od zanudzenia chroni swobodne podejście Gerry’ego Duggana do tematu. Scenarzysta tworzy kwintesencję tego, czym są komiksowi Strażnicy Galaktyki, a przy tym nieco modyfikuje pewne szczegóły. Dotyczy to właściwie wszystkiego na łamach tego komiksu.
Spora jego część to zakończenie wątków ze Strażników Galaktyki. Mamy więc ledwo wskrzeszony Korpus Nova, dylematy moralne Gamory i Draxa oraz wątek z Grootem i Ogrodnikiem. Gerry Duggan sporo czerpie z tego, co stworzyli poprzedni architekci kosmicznego Marvela – Jim Starlin i tandem Abnett/Lanning. Przy czym nie otrzymujemy jakichś tam grzecznościowych hołdów, a ciekawie rozpisane rozwinięcie stworzonych przez nich wątków. Wydawca pozwolił sobie też na małe streszczenie wszystkiego, co wiąże się z ulubionymi kamykami Thanosa, co zgrabnie zachęca do nadrobienia zaległości i nie pozwala się zgubić początkującemu odbiorcy.
Marvel Fresh to czas zmian, polegających na jak najszybszym powrocie do klasyki. Młoty i tarcze wracają do dawnych rąk, a dawne kosmiczne siły znów przejmują swe dawne funkcje. Dugganowi przypadł kwartał świata Marvela do uporządkowania i wywiązał się z tego przyzwoicie. Aczkolwiek o ile Dom Pomysłów w Marvel NOW! 2.0 poszedł za daleko z przełamaniem starych schematów, tak w Marvel Fresh nawet te dobre modyfikacje są cofane. Na tym etapie ciężko stwierdzić, co z tego wyniknie, ale stabilizacja była potrzebna. Choć los jednego z protoplastów Avengers jest dla mnie dość ryzykownym posunięciem…
Rysownicy pokroju Mike’a Allreda czy Aarona Kudera znakomicie wpasowują się w kosmiczne klimaty, zwłaszcza gdy naznaczone są one pewnym umownym humorem. Allred oddał ducha przemian Warlocka i jego pewną ponadczasowość. Kuder pojawił się już w Strażnikach Galaktyki i świetnie czuł ducha narracji Duggana. A co z Mike’ami: Hawthornem i Deodato? Tej dwójce zawdzięczamy pewien balans, łagodzący standardowymi planszami ekscentryzm kolegów.
Wojny nieskończoności: Odliczanie to dość samodzielny album, jak na preludium do większej historii, które zresztą jest niezbędne do jej zrozumienia. Duggan stara się powoli wyjść z lekkiego klimatu serii o grupie Star-Lorda, choć nie zawsze mu się to udaje. Ale może właśnie dzięki temu opowieść pozbawiona jest tej pompatycznej powagi, która to mówi, że galaktyka zagrożona i tak dalej. Wszystko może rozsypać się w jednej chwili, ale czy w świecie ludzi w pelerynach to nie codzienność? Duggan stawia przede wszystkim na rozrywkę i widowisko, a kontynuację tego znajdziecie w Wojnach nieskończoności.
Tytuł oryginalny: Infinity Countdown
Scenariusz: Gerry Duggan
Rysunki: Michael Allred, Mike Deodato Jr., Mike Hawthorne, Aaron Kuder
Tłumaczenie: Marcin Roszkowski
Wydawca: Egmont 2021
Liczba stron: 264
Ocena: 75/100