Serial rozpoczyna swój drugi rozdział dokładnie w momencie zakończenia pierwszego: w trakcie wybuchu buntu hostów. Cały park Westworld i resztę zbudowanych terenów ogarnia totalny chaos. Dla ludzkich panów stworzenia kończy się wesoły czas wykorzystywania sztucznej inteligencji – rozpoczyna się walka. W obozie hostów buduje się potężna opozycja z obdarzoną wspomnieniami ze wszystkich swych wcieleń Dolores (Evan Rachel Wood) na czele.
Taktyka twórców Westworld polega na zastosowaniu zestawu zagrań typowych dla wysokobudżetowych produkcji niemających zbyt mądrych pomysłów na kontynuację świetnych koncepcji. I przyznaję, że sam z początku zostałem odurzony tą gamą zróżnicowanych wizualnie dań, które zaserwowali mi Jonathan Nolan i Lisa Joy. Wartka akcja, połączona z zagadkowymi dialogami, nielinearne prowadzenie wątków, nowi gracze, obietnica w postaci zupełnie nowych terenów parku, no i oczywiście zmiany totalne w status quo całej narracji. Gdzieś z tyłu głowy miałem jeszcze oczywiście multum tajemnic ojczyzny hostów, skrytych za tajemniczym labiryntem, co dodatkowo mnie napędzało. Po prostu uczta dla fana science fiction na bogato. Przynajmniej w teorii. Niemal perfekcyjnie zaprojektowana iluzja zaczęła szwankować gdzieś w okolicach półmetka sezonu. Bo z tymi obietnicami to jest tak, że prędzej czy później nawet najlepiej nastawiony widz, który oczekuje czegoś więcej niż kilkunastu strzelanin na krzyż pomiędzy oddziałami hostów a ich twórcami, będzie domagał się rezultatów. A gdy zamiast tego otrzymujemy kolejne znaki zapytania kryjące się za znakami zapytania, można zacząć się zastanawiać. Zwłaszcza, gdy za misternie splecioną otoczką dostrzegamy coraz większe złoża banału.
Bo w ogromnej mierze to banały, niestety. W 1. sezonie rewelacyjnie ukazano tytułowy park rozrywki, kreując kwintesencję wszelakich gier wideo w realnym świecie, jednocześnie dając w miarę świeże spojrzenie na sztuczną inteligencję i okraszając całość wciągającą narracją z paroma plot twistami-perełkami. Kolejna seria jest w zatrważającej większości pretekstem do kolejnych szarż zbuntowanych hostów, podróży z punktu A do B poszczególnych postaci (lub ich grup) i pseudofilozoficznych monologów, które choć brzmią mądrze, przy bardziej krytycznym odbiorze są w najlepszym razie próbą wynalezienia koła na nowo, w najgorszym – zwykłym bełkotem. Nie żeby coś takiego nie występowało w pewnej ilości w sezonie pierwszym, jednak było to ładnie wynagrodzone ciekawie poprowadzoną narracją, której puzzle stworzyły na koniec sensowne zwieńczenie w finale. 2. sezon działa trochę na zasadzie patologicznego hollywoodzkiego sequela: to, co podobało się ludziom wcześniej, zostaje zwielokrotnione do granic możliwości bez dbałości o sens czy umiar. Sztandarowy przykład? Zabawa liniami czasowymi. Sezon poprzedni wykorzystał bardzo dobry pomysł ustawienia równolegle ścieżki fabularnej Człowieka w czerni (Ed Harris) i jego młodszej wersji sprzed lat, ale bez zdradzania tego powiązania aż do ostatnich odcinków. Teraz mamy nie tylko teraźniejszość i różne okresy z przeszłości – scenarzyści posiekali stosunkowo nieodległe od siebie wydarzenia, co rusz serwując je w różnej kolejności. To, co miało w przeszłości sens, teraz jest nadużywane chyba głównie po to, by choć trochę zamaskować prostotę fabuły. Jej jednoznaczność; nazbyt pretensjonalny podział na „tych dobrych” (większość hostów) i „tych złych” (praktycznie cała ukazana w serialu ludzkość, nie wliczając kilku jednostek, które pomagają hostom); brak wiarygodnych konsekwencji wynikających z wyrżnięcia VIP-ów parku (jakim cudem taka rzeź przeszła bez echa w „realnym” świecie? Dlaczego przez tyle czasu nikt z zewnątrz nie zainteresuje się całym hostowym szaleństwem? Czy tytułowy park i jego pochodne to państwo w państwie?); nieudolni ludzcy ochroniarze, kompletnie nieprzygotowani do swojej pracy pod względem zarówno kompetencji, jak i sprzętu… i tak dalej.
Tak mniej więcej prezentuje się zarys problemów. Oczywiście nie wszystko wygląda tak fatalnie, inaczej ocena końcowa byłaby jeszcze niższa. Jest kilka ciekawych, dobrze skrojonych wątków, które pewnie jeszcze mocniej pociągnie się w kolejnym sezonie. Przykładowo, całkiem logiczny (i jednocześnie przerażający) pomysł na zapewnienie wybranym ludziom swoistej nieśmiertelności w ciałach hostów. Ciekawa jest również ingerencja Forda (Anthony Hopkins) „zza grobu” – kiedy tylko nie zajmuje się prawieniem truizmów, rzecz jasna. No i oczywiście muzyka czy realizacja kolejnych scen to wciąż najwyższy poziom w dzisiejszej telewizji. Szkoda, że estetyka w głównej mierze ma za zadanie zakryć niedostatki fabularne.
Napomknąłem wcześniej o niespełnionych obietnicach. Na szczycie listy znajdują się szumnie obiecywane przez twórców inne wersje parku. Wydawało się wręcz, że Shogun World i reszta będą stanowić istotną część układanki. Tymczasem wizyta w odwzorowaniu Kraju Kwitnącej Wiśni czy Indii to zaledwie nic niewnoszące fillery, tak by zapewnić dodatkowy odcinek czy dwa. To wręcz nieprawdopodobne, jak wiele wątków – z których część można uznać same w sobie za co najmniej dobre – nie ma absolutnie żadnego znaczenia dla całej historii. Na dobrą sprawę wystarczy obejrzeć pierwsze epizod oraz finał, żeby spokojnie wyłapać z kontekstu cały główny wątek tego pozornie skomplikowanego serialu. Dodatkowo scenarzyści cierpią na urojony niedobór postaci, rozpoczynając z nimi kolejne wątki, by następnie gdzieś je zamrozić w połowie lub po prostu zabić swoje kreacje. Bohaterowie snują się po planie, wdając w zazwyczaj zbędne dialogi tudzież znajdując się w jednym miejscu przez szereg epizodów. Apogeum irytacji można osiągnąć, gdy obserwuje się to, co zrobiono ze stałymi bywalcami serii. Co z tego, że Ed Harris, Thandie Newton czy Evan Rachel Wood aktorsko robią co mogą, skoro kolejno Człowiek w czerni, Maeve i Dolores są tak źle rozpisane, że z czasem od ich przygód po prostu bolą zęby? Z tego pierwszego zrobiono na wpół wariata, a dwie następne – pomimo bycia rzekomymi superinteligentnymi hostami – zachowują się irracjonalnie w stosunku do swych ustalonych potencjałów.
2. sezon Westworld jest niestety przykładem świetnie zrealizowanego pod względem technicznym i niemal bezbłędnie zagranego serialu-wydmuszki. Niemal wszystko, co zostało wypracowane w sezonie pierwszym, zostało zaprzepaszczone miałką fabułą, która próbuje udawać misterną intrygę poprzez efekciarskie zabiegi. Konflikt hostów z ludźmi sprowadzono do jednowymiarowej walki o wolność tych pierwszych z tępym, bezrefleksyjnym twórcą-ciemiężycielem. Bardzo bym chciał wymazać sobie z pamięci niczym host te drugie 10 epizodów, po prostu je „odobejrzeć”, i mieć wesołe przeświadczenie, że istnieje tylko znakomita pierwsza seria.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe HBO
Tego się po prostu nie da oglądać!
Mam wrażenie, że Pan redaktor odpłynął. Recenzja jest bardzo tendencyjna i nawet jeśli autor jest osobiście rozczarowany, do czego ma prawo, to zarzuty pod kątem filmu są przedstawione bardzo emocjonalne, co cechuje nieprofesjonalne dziennikarstwo.
Pańskie podejście przypomina niektórych bardzo utalentowanych muzyków (jazzowych, klasycznych), którzy tak bardzo wyrafinowali swój „smak”, że każdą muzykę nieco mniej złożoną szufladkują jako nieambitną, sztampową, mainstreamową, obrażając de facto odbiorców takiej muzyki. Przykładowo – nazywanie monologów Forda pseudofilozofoią i truizmami tylko dlatego, że usłyszał je Pan wcześniej w innych dziełach współczesnej kinematografii, jest amatorskie i niesprawiedliwe, ponieważ świetnie się komponują w dzieło sztuki (tak, nawet najgorsze seriale są w pewnym sensie dziełem sztuki gorszej lub lepszej) jakim jest Westworld.
Najważniejsze – proszę pamiętać, że filmy, muzyka, malarstwo, rzeźbiarstwo są uprawiane przez artystów. Jedne dzieła są dla publiczności inne dla samych artystów, jednak generalnie nie robią nic specjalnie dla krytyków. Przed następnymi recenzjami proszę nabrać odpowiedniej perspektywy – niech Pan będzie recenzentem, anie krytykiem filmowym. Polski język chyba wprowadza pewne zamieszanie.
Polecam poczytać prawdziwe recenzje na Rotten Tomatoes.
pozdrawiam
A ja polecam zapoznać się jednak z definicją recenzji, bo chyba na Rotten Tomatoes coś Pan czytał, ale nie wiem za bardzo co – a dopiero potem zabrać się za pasywno-agresywne wpisy. Bo nie ma problemu, że ma Pan inne zdanie, ale warto jednak to robić z klasą 😉
Ale odpowiem Panu – przynajmniej na to, co nie jest ogólnikowym prawieniem morałów z ambony, z którym nawet nie mogę niczego zrobić. Nazwałem monologi Forda pseudofilozofią, ponieważ to mętne wynurzenia, które właśnie próbują uchodzić za coś więcej. I w przeciwieństwie do 1. sezonu – któremu wiele tego typu rzeczy wyszło świetnie – są one po prostu mętne. Moja ocena absolutnie nie wynika z jakiegoś artystowskiego podejścia – jak postawił Pan sobie w swojej tezie – a wykrycia fałszu. To, że usłyszałem te treści lub nie w innych dziełach nie ma nic do rzeczy. I przepraszam bardzo, ale stworzył Pan sobie jakąś totalnie bzdurną teorię na temat mojego pojmowania sztuki – tak bzdurną, że mam wrażenie, iż przeczytał Pan mój tekst po łebkach, po pierwszych zdaniach trzymając się tej dziwacznej tezy. Jeżeli jest inaczej, chyba nawet nie chcę tego wiedzieć…
Przykładowo, nie oceniam źle filmu Batman v. Superman dlatego, że powiela utarte schematy – bo pewnych rzeczy się w pewnych gatunkach powtarza (co zresztą akurat Pan bardzo dobrze ujął, tutaj przyznaję – i w każdej innej sytuacji bym się z Panem zapewne zgodził)). Oceniam go źle, ponieważ w swoim przedziale robi pewne rzeczy w sposób niewłaściwy. Thor: Ragnarok na ten przykład przecież cały czas jedzie po schematach (z autorskimi pomysłami Waititiego, ale jednak), ale nigdy w życiu nie dałbym żadnego przedrostka pseudo-.
Również pozdrawiam