Tiny Pretty Things zaczyna się wraz z wypadkiem jednej z uczennic, Cassie (Anna Maiche). Jej upadek z dachu budynku wprowadza zamieszanie w szkolnym społeczeństwie. Nie tylko nagle znika z niego jedna z największych gwiazd, w jej miejsce pojawia się bowiem Neveah (Kylie Jefferson). Tancerka, która ma pomóc w odbudowaniu wizerunku szkoły. Przynajmniej na to liczy jej dyrektorka, Monique Dubois (Lauren Holly). Neveaha ma pewne problemy z przystosowaniem się do bogatego środowiska. Szybko jednak zaprzyjaźnia się z Shanem (Brennan Clost), który wydaje się rozumieć, przez co przechodzi dziewczyna. Nie ma jednak wątpliwości, że ma ona talent.
Nie tylko ona w całym tym gronie ma duże możliwości. Bette (Casimere Jollette) i June (Daniela Norman) liczą, że z brakiem Cassie, to one staną się głównymi balerinami. W tym celu są w stanie posunąć się naprawdę daleko. Balet jednak nie jest tylko kobiecym światem. Młodzi mężczyźni w szkole konkurują ze sobą równie mocno. Oren (Barton Cowperthwaite), Nabil (Michael Hsu Rosen) i Caleb (Damon J. Gillespie) wraz z Shanem walczą równie mocno o spełnienie swoich marzeń, choć są zdecydowanie bardziej bezpośredni. Jeśli więc kogoś należy się tu bać, są to panie, nie panowie.
Serial oparty został na książce Tiny Pretty Things napisanej przez Sonę Charaipotra i Dhonielle Clayton. Nie mnie oceniać jak wiernie oddana została książka, gdyż dopiero niedawno dowiedziałam się o jej istnieniu. Serial natomiast jest jednocześnie thrillerem, filmem tanecznym i obyczajowym. Przyznaję, że jest to jedna z lepszych produkcji Netflixa, które widziałam. Czy znaczy to, że jest bezsprzecznie dobra? Trudno powiedzieć. Zacznijmy więc od początku.
Historie głównych bohaterów są wciągające a za każdym razem, kiedy wydaje nam się, że nie dowiemy się już niczego nowego o którymś z głównych bohaterów, okazuje się, że się mylimy. Michael MacLennan, który stworzył serial, zadbał o to, by serial trzymał w napięciu. Scenariusz jest wręcz przeładowany tajemnicami, ale również trudnymi relacjami między głównymi bohaterami. Te relacje i ambicje napędzają fabułę. Są jednak toksyczne i wyniszczające. Mieszkając w internacie szkoły główni bohaterowie stali się rodziną. Nie tylko w dobrym znaczeniu tego słowa. Są gotowi zwrócić się przeciwko sobie w każdym momencie, jeśli tylko pomoże im to w jakikolwiek sposób.
Mówiąc już o nieprzewidywalności głównych bohaterów, trzeba jednak wspomnieć, że w trudnych sytuacjach potrafią pracować razem i walczyć o siebie nawzajem. Czy chodzi o losy szkoły, czy niesłuszne oskarżenia, czy przemoc seksualną. Tiny Pretty Things dotyka w ten sposób istotnych problemów społecznych i radzi sobie z nimi całkiem zgrabnie. Pojawiają się tu wątki wspomnianej wcześniej przemocy seksualnej, nietolerancji zarówno religijnej jak i z powodu orientacji seksualnej czy statusu społecznego.
Ciekawym zabiegiem jest sposób narracji, która do ostatniego odcinka prowadzona jest przez Cassie, która leży w szpitalu pod aparaturą podtrzymującą życie. Ta narracja nie pozwala zapomnieć o bohaterce, która jest kluczem do tajemnic krytych w murach szkoły. Innym interesującym posunięciem fabularnym są sny, a raczej koszmary głównych bohaterów. Mimo, że nie wnoszą nowych informacji jako takich, to pozwalają nam zajrzeć do umysłów młodych ludzi, poznać to, czego boją się najbardziej.
Mimo mrocznego klimatu w serialu jest też wiele piękna. Tego w postaci cudownych aranżacji tanecznych jak i bardzo dobrze dobranej muzyki. James Jandrich, który odpowiada za muzykę w Tiny Pretty Things nie miał łatwego zadania, niemniej poradził sobie z nim bardzo dobrze. Muzyka potęguje emocje, które widzimy na ekranie. Czasem jest dla nich tłem, a czasem przeciwwagą. Z pewnością działa bardzo dobrze w kontekście całości.
Aranżacje taneczny wywołały we mnie uczucia, których chyba nigdy nie miałam. Patrząc na piękne baletnice, zaczęłam chodzić na palcach we własnym domu. To niemałe osiągnięcie. Seriale tego typu bowiem, skierowane raczej do młodszej widowni, nie wpływają na mnie w żaden sposób. Sądzę, że sprawiła to świetna choreografia Jennifer Nichols jak również doskonałe wykonanie wszystkich aktorów. Przyczynił się do tego casting do serialu. Każda osoba obsadzona w roli ucznia szkoły baletowej musiała mieć zaplecze taneczne. Dzięki temu nikt z głównej obsady nie miał tanecznego dublera. Nie jestem specjalistą jeśli chodzi o taniec, pewnie były tam jakieś niedociągnięcia. Niemniej dla mnie był to piękny spektakl uczuć, pasji i doskonałości.
Na koniec zostawiłam samą obsadę, gdyż ilość głównych bohaterów jest tak duża, że chyba można by nazwać ich już bohaterem zbiorowym. Oczywiście przewodzi im Naveah, w którą skutecznie wcieliła się Kylie Jefferson. Aktorka jest autentyczna na ekranie, uparta i pewna siebie Naveah musi walczyć o siebie, a Kylie tę walkę pokazuje w każdym ruchu dziewczyn. Bette w wykonaniu Casimere Jollette stanowi równie istotną część obsady. Silna ale również krucha, z kompleksami spowodowanymi sukcesem starszej siostry, stara się stać sobą. Przechodzi długą drogę od bezwzględnej karierowiczki, do osoby, która jest w stanie pokochać samą siebie. Jollette oddaje to idealnie. W jednym momencie chce się ją nienawidzić za wszystko, co zrobiła, by chwilę później współczuć jej z całego serca. To niełatwe zadanie aktorka wykonała śpiewająco.
Wspomniałam wcześniej, że panowie borykają się z równie trudnymi problemami. Ich odtwórcy poradzili sobie z nimi równie dobrze, co ich koleżanki z planu. Warto wspomnieć o kreacji Damona J. Gillespie. Jego Caleb wzrusza. Choć rozdarty między miłością do baletu, zmarłego ojca i nienawiścią do tych, których uważa za winnych, stara się podejmować właściwe decyzje. Momentami, nie lubisz jego postaci, nie chcesz z nim sympatyzować. Gillespie pozwala widzowi się nie lubić, jego przemiana jednak chwyta za serce. Z najmniej lubianej postaci staje się tą, której kibicuje się najbardziej. To znak, że aktor dobrze wykonał swoją pracę.
Tiny Pretty Things oferują całą gamę dobrych kreacji aktorskich i kilka mniej przekonujących. Do tych pierwszyh na pewno trzeba zaliczyć Bayardo De Murguię w roli Ramona Costy. Brutalny, pełen pasji choreograf ożył na ekranie z wielką siłą. Mniej przekonująca była jednak partnerująca mu Tory Trowbridge w roli Deli Withlaw. Aktorka wcieliła się w gwiazdę baletu i siostrę Bette. W jej grze brakuje mi jednak głębszych emocji. To, co widzę na ekranie nie całkiem mnie przekonuje.
Serial Netflixa trzeba chyba uznać za sukces. Ma dobrą muzykę, całkiem wciągając fabułę i niezłe kreacje aktorskie. Niemniej przyznaje, że zdecydowanie wolę zamknięte historie. W przypadku Tiny Pretty Things pewnie możemy spodziewać się kontynuacji, jeśli tylko wyniki zadowolą giganta streamingowego. Czy będę z niecierpliwością czekać na następny sezon, jeśli powstanie? Raczej nie. Czy go obejrzę? Z pewnością.
Jeśli więc lubicie taniec i potrzebujecie chwili odetchnienia, Tiny Pretty Things Wam to zapewni. Prawie idealni tancerze zabiorą Was w podróż do labiryntu ich skomplikowanego i wcale nie idealnego świata. Może nie zmienią waszego życia, ale mogą zapalić ogień dawno zapomnianych pasji.
Ilustracja wprowadzenia: Netflix
Nie rozumiem zbytnio o co chodzi w „nieskończona historia” przecież jeżeli mają pomysł na dalszą historie to po co niby mieliby zamykać ją w jednym sezonie. Zwłaszcza po takim finale? Ten minus dla mnie trochę na siłę wciśnięty, żeby się już do czegoś doczepić.
Rozumiem Twój punkt widzenia, natomiast ja po prostu nie jestem fanem seriali ciągnących się w nieskończoność. Zdecydowanie wolę jeden dobry sezon niż cztery mocno średnie.