Akcja serialu The Silent Sea rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości. Ziemia znajduje się na skraju katastrofy, gdyż zamienia się w wielką pustynię, miejsce iście przed-Mad Maxowe i obrazowane obowiązkowym żółtym, prześmiewczo zwanym „meksykańskim” filtrem. Woda staje się najcenniejszym surowcem, dostęp do niej jest limitowany i nierówny, bo zależy od „klasy”, do której się przynależy. W takich okolicznościach przyrody dochodzi do utworzenia przez koreański rząd misji kosmicznej złożonej z wojskowych i pani naukowiec, która ma polecieć na zamkniętą po awarii bazę na Księżycu i w ciągu 24. godzin odszukać i przywieźć z powrotem ocalałe próbki ze ściśle tajnych badań.
Czytając ostatnie zdania zapewne oczyma wyobraźni powoli rysuje się Wam obraz tego jak ta historia będzie wyglądać. Zamknięta, wroga przestrzeń, niekończący się labirynt korytarzy, kolejne zgony załogi, tajemniczy kosmiczny przeciwnik. Jeszcze jeden potomek serii Obcy. I chociaż koreańskie filmy i seriale przyzwyczaiły, że potrafią odwracać zastałe schematy, zaskakiwać gatunkową żonglerką, wzbudzać wielkie emocje czy łączyć artystyczne ambicje z rozrywką to The Silent Sea akurat nie jest jednym z nich. Serial jest na tyle mocno zapożyczony w historii klaustrofobicznego kosmicznego horroru-thrillera sci-fi, że bezpośrednio wykorzystuje elementy narracyjne i operatorskie zabiegi Obcych Scotta, Camerona i Finchera, ale i przypomina raczej kolejną kompilującą pomysły z tych filmów b-klasową produkcję kręconą w Rumunii lub Bułgarii i przeznaczoną na rynek DVD aniżeli odświeżającą i oryginalną inicjatywę.
Dobra, ostatnie zdanie brzmi jak zapowiedź totalnej katastrofy, ale obiecuję, aż tak źle nie jest. Koreański serial to wciąż półka wyżej od koszmarków typu Doom: Anihilacja. Na pewno nie można odmówić twórcom biegłości w sztuce scenograficznej, operatorskiej, muzycznej, a gwiazdom typu Doona Bae czy Yoo Gong, że zapomnieli jak grać. W przeważającej części serial rozgrywa się na naukowej stacji księżycowej i postarano się, by postaci odwiedzały liczne miejsca, dzięki czemu i widzowie mają szansę zwiedzić mnogie, różnorodne i pokazujące tragiczną historię bazy korytarze, szyby wentylacyjne, magazyny, pomieszczenia sypialne, medyczne, kontrolne. Postarano się też, by The Silent Sea nie był sterylnym teatrem telewizji ogranym na wąskich kadrach i nie brakuje momentów nadania większego wymiaru wydarzeniom. Widz nie musi samemu wyobrażać sobie okolicznej rzeczywistości, bo w częściach ziemskich, retrospektywnych i aktualnych nie poskąpiono na komputerowo generowane panoramy usychających koreańskich miast, srebrnego globu, lotu kosmicznego czy finałowej destrukcji stacji Balhae. Oczywiście nie można też zarzucić twórcom serialu, że sprowadzili The Silent Sea wyłącznie do taniej rozrywki i wypełniania czasu ekranowego jump-scare’ami, bijatykami, strzelaninami, scenami akcji, efektami specjalnymi czy nietypowymi fontannami gore. Za próbę wniesienia go na wyższy poziom można uznać pojawiające się w okolicach finału postawienie pytania o etyczne i moralne granice walki o przetrwanie ludzkości, z którymi poradzić muszą sobie naukowcy, żołnierze, rządy i korporacje.
The Silent Sea przede wszystkim kuleje pod względem reżyserskim i fabularnym. Debiutujący w dłuższym metrażu Choi Hang-yong swój serial, oparty o własny film krótkometrażowy, wymyślił tak, że próbuje trzymać naszą uwagę metodą na jazdę rollercoasterem. Po każdej chwili spokoju następuje seria wydarzeń mających stale podbijać nasze wrażenia. Scenarzyści netfliksowej produkcji od pierwszego do ósmego odcinka nieustannie piętrzą zatem bohaterom kłopot za kłopotem, a śmierć czyha na każdym kroku. Jest zatem niewytłumaczalna awaria za niewytłumaczalną awarią, zdrada za zdradą, cliffhanger za cliffhangerem, szok za szokiem. Ten brak umiaru i ciągłą, sztuczną multiplikację napięcia można wytłumaczyć chyba tylko parafrazą kultowego cytatu z Piłkarskiego pokera, miało być osiem odcinków, to będzie osiem odcinków. Efekt jest taki, że kolejne spektakularne rewelacje obchodzą nas tyle co zeszłoroczny śnieg. Miało by to szanse powodzenia przy lepszej, kreatywniejszej realizacji albo zbudowaniu postaci, które nie byłyby scenopisarskim mięsem armatnim. Niestety głębiej rozbudowane są wyłącznie dwójka bohaterów, ale gdy zaczynają oni prowadzić kolejną kręcącą się w kółko dysputę, to momentalnie zaczynamy tęsknić za tymi chwilami akcji, nawet jeśli stają się one z odcinka na odcinek coraz bardziej absurdalne.
Mimo mojej wieloletniej i wielkiej sympatii do koreańskich produkcji, z powyższych powodów nie mogę uznać The Silent Sea za serial warty obejrzenia, a wyłącznie za rozczarowanie i pozycję z biblioteki Netflix, którą spokojnie można ominąć. No chyba, że tak jak ja, jesteście fanami science-fiction lub koreańskich seriali i oglądacie je wszystkie.
ilustracja: Netflix/materiały prasowe