Choć serial Disney Plus kontynuuje losy tajemniczego łowcy nagród i jego nietypowego podopiecznego, wiele w tej produkcji się zmieniło. Zacznijmy od metrażu. Większa część epizodów jest zdecydowanie dłuższa i bardziej rozbudowana. To już nie kilka luźno powiązanych ze sobą historyjek, w których żeby zrozumieć główny wątek, wystarczy tylko podążać za jednym, góra dwoma pierwszymi odcinkami i przeskoczyć do finału. Podróż Mandalorianina i Baby Yody (który, jak wielu zapewne już wie, dostaje wreszcie imię) nadal składa się z dużej ilości side questów, ale służą one wątkowi głównemu. Sezon pierwszy był pod pewnymi względami poligonem doświadczalnym dla Jona Favreau oraz jego ekipy. Teraz zaś – poza może jednym czy dwoma większymi wątkami idącymi samopas – większość odnóg fabularnych idzie w jednym kierunku.
Ale nie oszukujmy się, mało kto uruchamia ten serial dla porywającej fabuły (której zresztą nie ma – pomimo licznych poprawek, nadal uderzać może schematyzm epizodów). The Mandalorian od początku starał się być nieoficjalnym schronem dla fanów, którzy mają dość partactwa dotychczasowego disneyowskiego ujęcia gwiezdnej sagi. I twórcom wychodzi to coraz lepiej. O ile 1. sezon czasem rzucał jakieś toporne tropy, najnowszy rozdział jest w tym wprost fenomenalny. Widać, że osoby pracujące przy tym naprawdę są zafascynowane tym światem i nie próbują odbębnić swoich dyżurów, wciskając fanom na dwie minuty pod nos nawiązaniami do klasyków jakimiś tanimi sztuczkami. Nie chcę rzucać tutaj spoilerami, ale naprawdę nie ma na co narzekać w tej materii. Zrobiono nawet nieco więcej, bo poruszono pewne aspekty, które w sadze czy animacjach co najwyżej liźnięto (np. wyciągnięcie Jeźdźców Tusken poza schemat groźnych najeźdźców, czy rzut okiem na fanatyzm imperialnych żołnierzy). Pochwalić także należy znaczącą poprawę w i tak całkiem dobrze jak dotąd zrealizowanych scenach walki. Zwłaszcza te w wykonaniu mandaloriańskich wojowników czy Jedi. To sprawia, że nawet kiedy pojawia się jakaś nieścisłość, czy brak logiki w scenie akcji, bardziej skłonni jesteśmy machnąć na to ręką niż ganić.
Nie sposób nie wspomnieć także o znacznie lepiej wyeksponowanych postaciach. I to nie tylko naszej dwójki głównych bohaterów, rozwiniętych zresztą znakomicie. Każda istotniejsza indywidualność – bohater pozytywny, antybohater czy antagonista – dostaje satysfakcjonujący czas ekranowy. Nawet tak prostolinijna postać jak grana przez Ginę Carano Cara Dune ma zarysowane backstory. Gdy Ahsoka Tano czy Bo-Katan po raz pierwszy trafiają do aktorskiej produkcji, dostają kluczowe role, a nie krótkie, jarmarczne epizodziki. Podoba mi się także wkład w Moffa Gideona. W poprzednim sezonie nie widzieliśmy go zbyt dużo, a kiedy już się pojawił, był niebezpiecznie bliski kliszom typowego generycznego złoczyńcy. Teraz Giancarlo Esposito dostał znacznie większe pole do popisu i knuje znacznie lepiej niż wszyscy antagoniści Sequel Trilogy razem wzięci.
The Mandalorian nie zatrzymuje się jednak na tym. Finałowe sekwencje to nie tylko piękny, nostalgiczny hołd dla fanów w quasi-westernowym stylu. Favreau ewidentnie stara się zbudować sensowną fabularną alternatywę dla późniejszych wydarzeń – tak, aby stracone dla fandomu części 7-9 można było subtelnie obejść, nie kasując ich z kanonu (tak to przynajmniej wygląda na teraz). Tak czy inaczej, zakończenie daje pełne ręce roboty naszemu tytułowemu bohaterowi, jak i otwiera drogą innym wątkom. I choć zdaję sobie sprawę, że przyszłe projekty arcydziełami raczej nie zostaną i w jakimś stopniu dalej będą karmić się chwałą legend, nie wierzę, że to piszę, ale jakoś podoba mi się kierunek, w jakim zmierza saga. Dlatego też w tym przypadku chyba skuszę się na kolejne member berries.
Niestety nie miałem okazji i możliwości obejrzeć. Platformy Disneya nie ma w Polsce. Nie wiem jak ludzie to oglądają i gdzie. Trochę smutek. Co gorsza w styczniu wychodzi WandaVision.