Tak samo jak w komiksowym pierwowzorze, głównym bohaterem jest niejaki Marcus Lopez (Benjamin Wadsworth), młody chłopak znajdujący się na samym dnie społeczeństwa. Jego życie zmienia dołączenie do Kings Dominion – szkoły wychowującej dzieci przestępców i ludzi spoza marginesu społeczeństwa na najlepszych zabójców na świecie.
Pod względem realizacyjnym Szkoła zabójców w niczym nie ustępuje najlepszym komiksowym adaptacjom ostatnich lat. Kiedy trzeba, potrafi ukazać wcale niezłą choreografię walk, pochwalić się może również naprawdę dobrą oprawą, dzięki której możemy poczuć klimat późnych lat 80. Ważną rolę pełni tutaj ścieżka dźwiękowa, w każdym epizodzie przypominając nam, z jakim okresem mamy do czynienia. Warto też mieć na uwadze nacisk, jaki twórcy położyli na komiksowość produkcji. Brutalne, przejaskrawione sytuacje, których absurdalność momentami stoi nieomal tuż obok szalonych akcji w filmach Tarantino, ładnie współgrają z porządną ekspozycją komiksowych scen (numerem jeden jest oczywiście świetny epizod z wypełnioną narkotykami wyprawą do Las Vegas). Na szczególną uwagę zasługują retrospekcje danych postaci, które zostały wykonane w komiksowej konwencji. Wiele aspektów tej adaptacji zostało trafionych w dziesiątkę. Dlaczego zatem wypadku mimo wszystko tak daleko jej do doskonałości?
Choć materiał bazowy mimo wszystko dość mocno pobrzmiewa w kolejnych odcinkach Szkoły zabójców, trudno oprzeć się wrażeniu, że cała ta niby mroczna otoczka związana z najgorszymi koszmarami tamtego okresu ociera się o czyste pozerstwo. O obraz zbuntowanego nastolatka, który podkradł ojcu skórzaną kurtkę i papierosy, myśląc, że to wystarczy do bycia kimś poważnym. Wątpliwości co do wiarygodności świata przedstawionego może poczuć zarówno (a być może: zwłaszcza) ktoś obeznany z komiksem, jak i osoba czekająca po prostu na porządną historię. Jednym z głównych powodów wydaje się być kompletna zmiana konceptu głównego bohatera.
Marcus jest o tyle ważnym elementem tak powieści graficznej, jak telewizyjnego show, ponieważ to poprzez jego perspektywę i osobiste obserwacje poznajemy w głównej mierze przedstawiony świat. Komiks ukazuje nam osobę aspołeczną, która poprzez swoje fobie i traumatyczne przeżycia ma problemy z właściwym kontaktem ze światem zewnętrznym. Bo Szkoła zabójców jest właśnie poddaną skrajnej hiperboli ekspozycją życia dzieciaków, które w szkole nie były duszami towarzystwa, a wręcz nie potrafiły się znaleźć w brutalnej młodzieńczej rzeczywistości. Serialowy Marcus jest jakby wzięty z innej bajki. Na co dzień kompletnie nie ma śladu po jego kłopotliwej naturze i wspomnieniach. Mało tego – to ekstrawertyczny, kontaktowy chłopak, który co moment popisuje się jakimiś mądrościami czy hollywoodzkimi morałami. I bardzo dobry występ Wadswortha niewiele zmieni.
Co więcej, niemal wszyscy główni bohaterowie – nie licząc może granej przez Lanę Condor Sayi – bardziej przypominają zepsute dzieci bogatych rodziców, które nigdy w życiu nie ubrudziły sobie rąk i żyją w świecie fantazji, deliberując o rzeczach, o których z reguły nie mają pojęcia. To, co w komiksowym pierwowzorze było interesującym podejściem, tutaj jakimś cudem przypomina młodzieżowe produkcje z obowiązkowym konfliktem protagonisty i lokalnego koguta o najgorętszą dziewczynę w szkole. Zdecydowanie zbyt wiele poświęcono również czasu na wątki romansowe, które w komiksie stanowią raczej tło. Mamy w sumie dwa trójkąty miłosne, które pod względem sztampy i ogólnej bezcelowości są może ledwie poziom wyżej od dram serwowanych przez seriale superhero stacji CW. Na plus wychodzi ciekawy wątek dyrektora Kings Dominion (świetnie znany z MCU Benedict Wong), choć jak na ironię z komiksowych pierwowzorem ma jeszcze mniej wspólnego niż wszystko inne.
Tego typu krytyka pod adresem Szkoły zabójców jest o tyle osobliwa, że jednym z twórców jest Rick Remender, będący autorem komiksu. Wychodzi zatem dość dziwaczna konkluzja, że nie „zrozumiał” własnego dzieła – a przynajmniej w pewnych istotnych miejscach położył przekładanie narracji na język telewizji. Choć od strony realizacyjnej dostajemy sporo smakowitej, szalonej naparzanki, jakimś cudem w ogólnym rozrachunku wygląda to zazwyczaj szpanersko i kiczowato. A irytujące zwieńczenie w postaci taniego cliffhangera jeszcze bardzo przysłania kilka naprawdę dobrych aspektów tego serialu. Szkoda, bo bez zmiany formuły aż strach pomyśleć, co może nas czekać w kolejnym sezonie. Lepiej już chyba poczytać komiks.
Ilustracja wprowadzenia: SyFy
A mi tam się podobało, choć uważam że redaktor odpowiedzialny za tą recenzje ma sporo racji. Niemniej jednak „przeleciałem” przez wszystkie odcinki w trzy wieczory i oglądał bym dalej, a do takiego np. „Umbrella Academy” na Netflix podchodziłem już dwa razy i dalej jestem na 4 odcinku, tam co druga postać jest tak irytująca że nie znajduje żadnego konkretnego argumentu żeby oglądać dalej. Do tego historia cienka jak bibułka, Titans był w moim przekonaniu zdecydowanie lepszym serialem w klimatach 'super hero’, ale to oczywiście moja subiektywna opinia.