Jak wiemy, finał 4. sezonu Stranger Things składał się z dwóch odcinków, które łącznie trwały około czterech godzin. Mimo iż to tylko dwa odcinki, to jednak trzeba spędzić kupę czasu, by całość obejrzeć na jednym posiedzeniu (czasowo niczym Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera!). Mi długość tychże odcinków nie przeszkadzała. Rzekłbym, że wręcz przeciwnie. Wciągające domysły, kto jest tym mrocznym antagonistą, kto odpowiada za morderstwa w Hawkins czy też pytania w stylu „Jak Hopperowi uda się wydostać z więzienia?” nie dawały mi spokoju. To było jednak podczas oglądania pierwszej części i kilka dni po obejrzeniu. Więc zadajmy sobie pytanie – czy w ogóle warto było to dzielić?
Mimo iż wyrwałem się z tego rytmu, który dała mi pierwsza część to dalej ogląda to się dobrze. Niedokończone wątki świetnie się rozwiązuje i dają nam po prostu rollercoaster. Produkcja o przyjaciołach z Hawkins, którzy stają twarzą w twarz z niebezpieczeństwem wciąż trzyma poziom, co jest niezwykle zaskakujące, patrząc jak większość seriali czy też filmów Netflixa spada na jakości. Niemniej finał troszeczkę się dłuży i jest niesamowicie ckliwy.
Jeśli wiążecie się z jakimiś postaciami czy też jesteście osobami wrażliwymi, musicie pamiętać o zakupie chusteczek, gdyż niejedna łza Wam spłynie po policzku. Finał 4. sezonu daje nam bardzo, ale to bardzo dużo wzruszających momentów, które dla mnie były już nieco irytujące. Praktycznie na każdym kroku, Netflix stara się nam wcisnąć jakąś śmierć, jakieś wzruszenie czy inną grę na emocjach. W niektórych momentach stało się to wręcz przytłaczające. Warto jednak wspomnieć, że te wszystkie ckliwe momenty ciągną za sobą bagaż, bardzo odważnych konsekwencji. No ale jestem osobą czepialską i niektóre konsekwencje wręcz prosiły się, by pójść w nich na całość.
Lecz czy ostatnie dwa odcinki 4. sezonu Stranger Things są takie złe? Nie. Poza tym całym wyciskaniem łez i graniem na emocjach, bawiłem się szampańsko. Ponownie dostajemy bardzo dużo intryg, sporo humoru, a także ogrom ilości genialnej muzyki i nie mówię tylko o Running up That Hill w wykonaniu Kate Bush. Czuć bajeczny klimat lat 80., a także finałowe starcie z Vecną nie jest aż tak oczywiste, jak mogliśmy sobie wyobrażać. Może i zabrakło nieco epickości, lecz wciąż jest to niezwykle udana walka, która trzyma widzów napiętych, aż do samego końca. Dodatkowo ilość odniesień do poprzednich odsłon czy też inne czynniki (o których nie będę mówić, by nie spoilerować) daje nam fan service pełną gębą. Nancy dalej cieszy oko, Dustin i Steve wciąż rozbawiają nas swoim humorem, Eddie to kozak totalny, a Hopper jak to Hopper – szef. Co więcej? Daje nam też niesamowitą zapowiedź nadchodzącego, ostatniego już 5. sezonu, za który szczerze trzymam kciuki.
No i oczywiście nie mogę zapomnieć o wybitnie poprowadzonym wątku Hoppera w ZSRR, który może i jest troszeczkę zapychaczem, ale na takim poziomie jak tytułowy utwór na drugiej płycie Black Sabbath. Chemia pomiędzy Davidem Harbourem a Winoną Ryder to po prostu miód na moje serce. Tak samo te humorystyczne persony jak Murray czy Jurij świetnie wpisują się w swoją drugoplanowość. Naprawdę mógłbym oglądać to w kółko.
Może gdybyśmy dostali wszystko od razu, moja ocena byłaby inna. 4. sezon Stranger Things to istna jazda bez trzymanki. Osobiście mogę nazwać go (na chwilę obecną) serialem roku. Jest świetny klimat, bajeczne zdjęcia, barwne postacie, nieoczywisty antagonista i brak sztampowości. Rzekłbym, że Netflix zrobił, w końcu, coś co jest dobre i ma więcej niż 2. sezony (no dobra, Better Call Saul też jest genialne). Co tutaj dużo mówić? Oglądajcie, bo naprawdę warto!
Nie do końca się z tymi minusami zgadzam. Bo nie jest za długi, konsekwencje wcale nie są delikatne i niczym do przesady nie jest napakowany