3. sezon Stranger Things zabiera nas jakiś czas po wydarzeniach w poprzednim rozdziale. Wiele postaci dorosło (a przynajmniej – dorasta), sytuacja w mieście się w miarę ustabilizowała i mało kto wspomina horror, którego doświadczono całkiem niedawno. Wakacje, nowe problemy, czasem wejście w zupełnie inny etap w życiu – kto by pamiętał o wielkim monstrum, którego rok wcześniej Eleven, zdawałoby się, pokonała raz na zawsze? Nadchodzi jednak kolejny czas próby – i to w sposób jeszcze bardziej inwazyjny niż dotychczas.
Jednym z głównych zarzutów, jakie stawia się 2. sezonowi tego serialu jest nadmierna „sequelowość”, powielenie zbliżonych wątków z rewelacyjnej premierowej serii i po prostu podkręcenie widowiskowości. To być może zakrawa już na lekkie uproszczenie, ale w istocie bracia Duffer uderzyli wtedy z nieco już opatrzoną formułą i choć nadal mogliśmy się cieszyć niepowtarzalną w dzisiejszej telewizji atmosferą czy powrotem ukochanych bohaterów, z oczywistych względów już nie było tego poczucia powszechnego zagrożenia, jakie panowało przy samym wstępie do historii. Twórcy produkcji odrobili lekcje przy trzecim podejściu, sprawnie przenosząc ciężar narracji z mrocznych, pełnych grozy wątków na przygodową atmosferę rodem z Goonies czy innych podobnych dziełek.
Nie oznacza to, rzecz jasna, zupełnej rezygnacji z pewnych nierozerwalnych aspektów Stranger Things. Nadal toczy się walka na śmierć i życie z na dłuższą metę nieznanym wrogiem z „drugiej strony”, a trup ściele się gęściej niż dotąd. Inna sprawa, że nawet najbardziej przerażające w domyśle sceny są szybko rozładowywane przez pozytywny, momentami wręcz prześmiewczy wydźwięk całości. Znacznie szybsze tempo całości nie pozwala nam też na zbyt długie zatrzymywanie się przy pojedynczych momentach. Manewr ten jest o tyle fortunny, że nie daje nam poczucia deja vu, pozwalając w pełni zrelaksować się przed ekranami. Samo wprowadzanie do nowego sezonu mogło być mniej rozwleczone, ale jak już wszystko się rozkręca, można wybaczyć początkowe błądzenie.
Pewne rzeczy zostają oczywiście bez zmian. Tak jak w poprzednich sezonach, teraz także poszczególne składniki intrygi zostają porozrzucane, by umożliwić podzielenie całej puli protagonistów na paro- lub kilkuosobowe grupki, ażeby wreszcie w wielkim finale połączyć je w jedną drużynę, która wspólnymi siłami upora się z zastanym zagrożeniem. I pragnę zaznaczyć, że choć osobiście wyżej sobie cenię 1. sezon, najnowsza przygoda ma zdecydowanie najlepszy balans, jeżeli chodzi o szafowanie bohaterami. Praktycznie każde z nich otrzymało wystarczający czas ekranowy, by mieć jakiekolwiek znaczenie dla głównego wątku i przy okazji nieco rozwinąć skrzydła. Choć Hopperowi można zarzucić – szczególnie na wczesnym etapie sezonu – szereg głupich zachowań, ostatecznie jego zabawny wątek z Joyce wychodzi na plus. Oprócz naszej niezawodnej grupy przyjaciół pojawiają się też inne ciekawe postacie, ewentualnie pojawiają się też nowe twarze.
Największą niespodzianką jest chyba świetnie wyważone trio: przechodzący nadal rehabilitacje po byciu jednym z głównych ludzkich antagonistów Steve, nowa w ekipie Robin i odłączony nieco od reszty muszkieterów ulubieniec publiczności Dustin. Ich wątek z rosyjską bazą zainstalowaną w okolicach Hawkins jest jednym z najzabawniejszych i zarazem najbardziej absurdalnych. Cieszy również to, że Dufferowie poświęcają mniej czasu na wątki romansowe. Coś, co osiągnęło ilościowe apogeum w 2. sezonie, teraz zostało ograniczone do kilku subtelnych acz celnych uwag – a to całkiem dużej osiągnięcie, biorąc pod uwagę to, że par mamy więcej niż kiedykolwiek. No i oczywiście nie sposób nie docenić kilku bardzo udanych nawiązań do Terminatora, Powrotu do przyszłości i jeszcze kilku innych tytułów.
Trzecia odsłona Stranger Things jest dowodem na to, że bracia Duffer należą do twórców świadomych. Zdają sobie w pełni sprawę z tego, że po straszliwych wydarzeniach w Hawkins przy poprzednich podejściach utrzymanie tej samej kompozycji bazującej głównie na wprowadzeniu grozy byłoby trudne, jeżeli nie niemożliwe do osiągnięcia. Dlatego kluczem okazało się postawienie na więcej pastiszu, odwołań do kultowych produkcji z dawnych lat czy prostą przygodową historię. Sezon nie jest pozbawiony wad, znajdą się również ci, którym się po prostu nie spodoba dość wyraźnie zmieniony środek ciężkości narracji, miejscami wymaga również nieco więcej zawieszenia niewiary niż dotąd. Ale mimo to stanowi ciekawy powiew świeżości i ogląda się go nadal bardzo dobrze. A scena po napisach dość mocno sugeruje, że kolejny rozdział przygody może przynieść jeszcze więcej nowości.
Ilustracja wprowadzenia: Netflix