W głównych rolach nie ma żadnych zmian, jest James Cole i Cassandra Railly. Do tego Jennifer Goines, Katarina Jones, stojąca za wehikułem czasu, razem z jej córką Hannah, do tego Deacon i Olivia.
Jeśli obejrzeliście poprzednie sezony to wiecie, że aktualnie na tapecie jest walka z Tytanem i jego Czerwonym Lasem, bo zagraża on całemu czasowi. Pierwotny plan, jakim jest cofnięcie wypuszczenia Kalawirusa, spada niestety niżej na liście priorytetów.
Nie bez powodu na okładce czwartego sezonu znajduje się Ouroboros — wąż zjadający swój własny ogon — bo wokół niego kręci się te kilkanaście odcinków. Mamy dziwną rzeźbę z zagadką, pochodzącą ze średniowiecza, którą według przepowiedni, otworzyć może tylko James Cole. Nasza załoga cofa się więc w czasie, najpierw niewiele, później co raz dalej. Korzystają oni ze wskazówek poukrywanych w kolejnych wskazówkach, pochodzących od Pierwszych, takich jak Jennifer. Jednocześnie muszą wodzić za nos Tytana i 12 Małp, którzy już wiedzą, że Cole szuka broni, która może im zaszkodzić.
W całym sezonie cofniemy się do różnych miejsc i czasów, zobaczymy współczesną Pragę, drugą wojnę światową, lata sześćdziesiąte w Hotelu Emerson, a także średniowieczną wioskę, gdzie Jennifer oczywiście wpadnie w kłopoty. Poza tym, zobaczymy sceny, które poznaliśmy „z drugiej strony” już w poprzednich sezonach i nie zabraknie również nawiązań do filmu, których nie widzieliśmy od pierwszych odcinków.
Widać zabawę formą, widać przyłożenie się do muzyki, która już w trzecim sezonie była czymś więcej, niż tylko tłem. Są świetne ujęcia i przejścia między scenami, które docenią nie tylko ci, którzy zwracają w ogóle uwagę na takie rzeczy.
Oczywiście, znajdą się pewnie momenty, które będą Was nudzić. Ciężko nie zrobić nudniejszego czy wolniejszego momentu w tak długiej historii. Są to jednak kilkuminutowe sceny, dość szybko rekompensowane serią intensywnych przeżyć. Nie brakuje momentów humorystycznych, czy rozczulających scen. A rozwiązywanie fabuły zaskoczy nas nie raz.
Całość wieńczy półtoragodzinny odcinek, który jest nie tylko końcem sezonu, ale i całego serialu. Od niego zależeć będzie nasza ocena serialu, od niego zależy, czy świat momentalnie o nim zapomni, czy ludzie będą chcieli wracać.
Nie jestem osobą wrażliwą, wiecie? Płakałam jak umierał Simba i na Zielonej Mili, wzruszył mnie film The Normal Heart i Most do Terabithii. Na tym finałowym odcinku ryczałam bitą godzinę.
Po pierwsze mamy tę świadomość, że to koniec, że to ostatni moment, gdy patrzymy na ten serial, te ekipę, gdy razem z nimi przeżywamy najważniejsze sceny ich życia.
Po drugie wszystko to, co dzieje się na ekranie. Wszystkie pożegnania, z różnych powodów, tragiczne wybory, które muszą podjąć i czająca się gdzieś między tym miłość, nie tylko między Colem i Cassandrą. Te wszystkie więzi i relacje, które zawiązały się podczas wszystkich przygód.
Jest jedna scena w całym finale, gdy jeden z bohaterów staje przed tragicznym wyborem. Drugi wygłasza wtedy mowę motywacyjną pełną patosu, jak w prawie każdej amerykańskiej produkcji. Jeśli widz zrobi wtedy krok w tył i postawi się na miejscu pierwszej z osób, okazuje się, że to jednak nie patos. To ma sens, a decyzja do podjęcia nie jest prosta i logiczna, choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że tylko jedna opcja jest poprawna.
Przez dziewięć wcześniejszych odcinków, poprzednie trzy sezony i prawie półtorej godziny ostatniego odcinka, nie miałam pojęcia jak to się skończy. Rozwiązań i opcji było zbyt wiele, a żadne zakończenie nie było zadowalające. To, co przygotowali dla nas scenarzyści to majstersztyk i nawet Forbes napisał, że finał 12 Małp to najlepszy finał serialu od czasu Breaking Bad. Więc wiecie, nawet jeśli nie widzieliście jeszcze serialu, to jego ostatni odcinek może być wystarczającym motywatorem.
W obsadzie serialu znaleźli się: Aaron Stanford, Amanda Schull, Barbara Sukowa, Emily Hampshire, Todd Stashwick, Alisen Down, Andrew Gillies, Brooke Williams oraz Kirk Acevedo.
Ilustracja wprowadzenia: kolaż z materiałów prasowych