Obserwujemy członków załogi Nightflyera, nowoczesnego statku, który stanowi jedną z ostatnich nadziei upadającej ludzkości. Ruszają na spotkanie obcej formie życia, znanej jako Volcryni, którzy mieliby pomóc naszej rasie w podniesieniu się z kolan. Całość rozpoczyna się bardzo mocnym prologiem, ukazującym wydarzenia w nieokreślonej przyszłości w stosunku do właściwej akcji. Potem niestety jest już tylko gorzej.
Dość powszechnym manewrem w produkcjach, w których bohaterem zbiorowym jest załoga – niezależnie od tego, czy podróżująca w przestrzeni kosmicznej, czy przez Ocean Atlantycki – jest umieszczenie tam jednostek, których podejście jest nieco mniej standardowe od reszty. Odszczepieńcy, osoby żyjące z traumą z przeszłości, egzemplarze niestabilne psychicznie. Bardzo często to one są swoistym wytrychem posuwającym naprzód akcję. Stało się to dość naturalnym zabiegiem narracyjnym. Nightflyers nie tylko z tego korzysta, ale wręcz wynosi tę tradycję ponad wszelkie normy. Z czystym sumieniem i bez konieczności uciekania się do hiperboli mogę powiedzieć, że jakieś 90% nieanonimowej załogi składa się z tego typu indywiduów. Od specjalistów aż po dowództwo. Wraz z kolejnymi epizodami przekonujemy się, że wśród najważniejszych postaci w zasadzie nie ma nikogo, kto nie skrywałby co najmniej jakiejś mrocznej tajemnicy. Co rusz ktoś przeżywa załamanie nerwowe czy wikła się w romans, dokładając własny ładunek do tej jednej wielkiej beczki prochu.
Mężczyzna borykający się z utratą dziecka. Groźna odmiana telepaty, który nie do końca panuje nad swoimi zdolnościami. Kapitan statku ukrywający sekret stanowiący śmiertelne zagrożenie dla wszystkich w pobliżu. I można tak wyliczać. Brutalnie rzecz ujmując, załoga Nightflyera to nieomal dryfujący w przestrzeni kosmicznej zakład psychiatryczny. W tym przypadku to nie tylko pójście na łatwiznę scenarzystów, ale poważne zaburzenie wiarygodności fabuły. Może gdybyśmy wiedzieli nieco więcej o świecie przedstawionym – Ziemi skazanej na wymarcie i jej mieszkańcach – dałoby się to jakoś uzasadnić. W tym jednak przypadku, gdy misja naszych bohaterów ma na celu ocalenie całego gatunku, sam pomysł ustawienia w jednym miejscu tylu niekompetentnych tudzież niestabilnych psychicznie załogantów, by wyjść na spotkanie potencjalnie groźnej rasie Obcych, to absurd. W efekcie koncept w samych swoich założeniach jest totalną bzdurą, wybijającą się na tle innych dziur logicznych. Paradoksalnie, cały ten nadmiar skrajnych osobowości bynajmniej nie sprawia, że są one ciekawsze. W całym tym rollercoasterze postaci nie potrafiłem znaleźć żadnej, do której czułbym jakąś większą sympatię czy przywiązanie – dlatego też i nie byłem specjalnie poruszony kolejnymi zgonami i wszelakimi zwrotami akcji, z dość mętnym finałem włącznie.
Nie czytałem dotąd literackiego pierwowzoru od George’a R.R. Martina, trudno mi jest zatem osądzić, czy porażka serialowej wersji Nightflyers jest bardziej wynikiem ułomności książki, czy to po prostu kulawa adaptacja. Niemniej jednak dostaliśmy produkcję najeżoną podstawowymi błędami w konstrukcji scenariusza i z mało porywającą, rozwleczoną historią bez odpowiedniego kontekstu. Poza udanym prologiem w pierwszym odcinku pochwalić w większym stopniu można co najwyżej klaustrofobiczny klimat, dobrze maskujący niedostatki w budżecie. Ale i tak w ostatecznym rozrachunku eksperyment nie daje rady nawet jako przeciętny dreszczowiec SF, już nie wspominając o jakiejkolwiek formie uzupełnienia pustki po The Expanse.
Ilustracja wprowadzenia: SyFy