Twórcy serialu stwierdzili, że w Kolumbii nic ciekawego już nie opowiedzą. Wysłali więc Javiera Peñę na urlop, a innego Peñę, Michaela, zwerbowali aby wcielił się w postać Kikiego Camareny. Meksyk w wojnie narkotykowej zawdzięcza mu bardzo wiele. Już pierwsza scena jasno sugeruje nam, że mamy do czynienia z kimś, kto zdecydowanie nie chciał, aby kokainowy biznes rozwijał się szybko i spokojnie. A zresztą, poczekajmy na razie z tą kokainą…
Nasz Felix i jego świta w kartelowym światku wybijają się bowiem czymś innym. Pierwsza część serialu i działalności naszych bohaterów opiera się o coś, co zajmuje 6 razy więcej miejsca i jest 15 razy tańsze. Tak, chodzi o marihuanę. Miękki narkotyk doprowadza do bogactwa i zanim, dosłownie i w przenośni, Il Padrino wywącha dużo większe pieniądze, rządzi Narcosem: Meksyk. Mamy gangsterskie intrygi, zabawę w ciuciubabkę z rządem, offową narrację, pościgi i strzelaniny i mnóstwo narkotyków. Standard, który wyprowadził Narcos na miejsce jednego z najważniejszych i najpopularniejszych seriali Netflix. Niestety w Meksyku stężenie znakomitości jest w każdym przypadku jakby mniejsze.
Zacznijmy od wspomnianego offu. Był to zawsze czynnik, który rozkochał mnie w serialu. Do klimatu produkcji oraz jej opartych na prawdziwej historii korzeniach pasował wręcz idealnie. W dodatku znakomicie potrafił regulować tempo opowieści. Tutaj też czasem narratora słyszymy, ale są to przypadki wręcz sporadyczne. Bardzo szkoda, bo myślę, że taki narrator miałby tu zdecydowanie więcej do powiedzenia. Wtrąca się przy najważniejszych wydarzeniach, jednak w większości daje bohaterom działać samymi. Można to było zaobserwować już w sezonie trzecim, jednak jego druga połowa była trochę rozbieżna z resztą i bardziej kameralna, więc miało to usprawiedliwienie. Meksyk przypomina sezon 1. i początki Escobara. I dlatego właśnie troszkę komentarzy brakuje.
Podobnie jest z charyzmą głównych bohaterów. Kiki Camarena i Felix Gallardo to postacie z ciekawym backgroundem, wspomagane przez równie barwną galerię. Nie jest to jednak Escobar, nie są Dżentelmeni z Cali, w końcu nie są Javier Peña i Steve Murphy. Nie wiem, z czego to wynika, jednak seans 10 epizodów wzmógł we mnie tęsknotę za tamtymi bohaterami. W dodatku pierwszy raz w Narcos zdarzyło się, bym nie lubił jednego z głównych bohaterów. Zabijcie mnie, ale Rafa Quintero to zdecydowanie najbardziej irytująca postać serialu. Cały czas postępuje idiotycznie, a jego zachowanie nie jest prawie nigdy odpowiednio umotywowane. Krzywo spoglądałem na ekran za każdym razem, gdy się pojawiał. Każde zagrożenie jego życia mogłoby być dla mnie nadzieją na lepsze jutro. Wiemy jednak, że Narcos: Meksyk to historia oparta na faktach. Prawdziwy Rafa Quintero wciąż żyje. Po seansie zaczniecie się jednak zastanawiać, jakim cudem.
Narcos: Meksyk wróci nam jeszcze co najmniej z jednym sezonem. Jeśli przez ten powrót będzie trzymał obecną formę, przyjmę go bardzo chętnie i z otwartymi ramionami. Jest to jednak ten przypadek serialu, który chciał przeskoczyć poprzeczkę zawieszoną zdecydowanie zbyt wysoko i w tym w dużej mierze poległ. Może to dlatego Meksyk wygląda na autonomiczny twór. Ma swoje oddzielne miejsce na platformie, jest kolejnym w przypadku Narcos pierwszym sezonem, a połączenia z kolumbijskim starszym bratem stanowią konieczne minimun. Jednak jak to bywa z rodzeństwem, trudno temu młodszemu uniknąć porównań. Pamiętam na szczęście, że jakość Narcos według mnie rosła z sezonu na sezon. Nic tylko kibicować, aby z naszym Meksykiem było podobnie.