Na spory plus można zaliczyć klimatyczne otwarcie, które szczególnie docenią weterani serialu, a także ci, którzy dopiero niedawno nadrabiali poprzednie sezony. Połączone siły Daenerys Targaryen i Jona Snowa wmaszerowały do Winterfell, gdzie czekał na nich cały dwór z Aryą i Sansą na czele. To ładny ukłon w stronę pilota serialu sprzed lat, kiedy to w ten sam sposób Ned Stark i jego świata witali ówczesnego władcę Siedmiu Królestw. I wydawałoby się, że to dobra wróżba dla kolejnych minut.
Kto jednak spodziewał się systematycznego podkręcania atmosfery – wszak 8. sezon liczy sobie zaledwie sześć odcinków – srogo się rozczaruje. Owszem, mamy kilka upragnionych spotkań po latach (starczy wymienić tutaj krótkie, acz satysfakcjonujące pogawędki Sansy z Tyrionem i Jona z Aryą), i z pewnością jest to jedna z rzeczy, na jakie czekaliśmy. Jednak samo to nie sprawi, że poczujemy się syci. Razi przede wszystkim chaotyczna konstrukcja odcinka. Z jednej strony czuć jest pośpiech twórców, jak by to upchnąć zaplanowane spotkania postaci i konkretne sceny w metraż (powitajcie ponownie teleportacje postaci w odległe miejsca), przez co widz ma prawo mieć problemy z wczuciem się w klimat produkcji. Można odnieść wrażenie, że strategia znaczącego zmniejszenia liczby epizodów może nie być zbyt dobrym pomysłem.
Dodatkowym szkopułem, który rozjeżdża nam już niemal zupełnie nastrój, jest brak poczucia zagrożenia. Niby dużo tutaj mówienia o pośpiechu w związku z nadchodzącym śmiertelnym zagrożeniem czy zamartwianie się o wyżywienie tak wielkich sił, jednak nie otrzymujemy odpowiedniego poparcia górnolotnych słów w czynach. Bo jak mamy traktować poważnie inwazję Nocnego Króla, gdy widzimy Jona i Dany wesoło sobie fruwających na smokach tudzież wiecznie naburmuszoną Sansę, która zawsze znajdzie sobie powód do mało konstruktywnych narzekań? Możemy przynajmniej nacieszyć się kilkoma ciekawymi wymianami zdań – szczególnie w kontekście wydarzeń w Królewskiej Przystani. Szczerze przyznam, że knująca Cersei czy Bronn wyrwany z łóżkowych przygód, by otrzymać propozycję nie do odrzucenia elektryzują mnie znacznie mocniej od sennego prologu w Winterfell. Nieźle wyszła również scena zamykająca odcinek, gdzie dochodzi do pewnego znamiennego spotkania przelotnych znajomych z 1. sezonu.
Gdybym miał oceniać premierowy epizod zupełnie oddzielnie, werdykt byłby znacząco niższy. Jednak mimo wszystko to wstępne spojrzenie na całość, a pomimo mało porywającego początku ta serialowa lokomotywa wyraźnie się rozpędza. Niepotrzebnie rozwlekła ekspozycja bez wątpienia ma w swoim zamyśle służyć zazębieniu się wątków i ruszeniu już z pełną parą w stronę ostatecznych rozstrzygnięć. Bylebyśmy tylko nie czekali na tę burzę z piorunami zbyt długo.
Ilustracja wprowadzenia: HBO