W swoim finałowym sezonie Legion zabiera nas zatem jakiś czas po burzliwej zmianie układu sił z 2. sezonu. David uciekł przed swoimi dotychczasowymi przyjaciółmi, by zebrać grupę życiowych outsiderów i stworzyć niewielką społeczność żyjącą pod wpływem jego mocy. Tymczasem Syd Barrett (Rachel Keller) wraz z całą paczką i niespodziewanym sojusznikiem w osobie Amahla Farouka (Navid Negahban) chcą uderzyć w samo serce małego królestwa Hallera. Na horyzoncie jednak pojawia się szukająca swojego celu w życiu młoda dziewczyna, której specjalną zdolnością jest możliwość poruszania się w czasie (Lauren Tsai).
I póki co to chyba właśnie wprowadzenie na tę coraz bardziej nieprzewidywalną szachownicę Switch jest największym strzałem w dziesiątkę. Kiedy wydaje się, że poprzedni sezon wyczerpał już do cna wszelakie osobliwości, jakie można upchnąć do tego rodzaju produkcji, Hawley rzuca nam kolejną zmienną, która wywraca całą narrację do góry nogami. Rozsadza to już zupełnie jakiekolwiek dychotomiczne aspekty, które dotąd się uchowały. Wcześniej mimo wszystko panował pewien minimalny porządek, jeżeli chodzi o to, kto jest „dobry”, a kto „zły”. 1. sezon był starciem Davida, Syd i spółki z Division 3 i pasożytem, który próbował przejąć kontrolę nad naszym supermutantem. 2. sezon też nieco się przetasował, doszło do pewnego przewartościowania układu sił, ale nadal – przynajmniej na początku – wszystko było względnie poukładane i wiedzieliśmy, dokąd cała intryga ma zmierzać. Po plot twiście ze zdradą Davida i kolejnym kroku ku szaleństwu w zasadzie nie wiadomo, czego się trzymać. Czego chce dokonać ponadtysiącletni Amahl Farouk, poza zemstą na swoim arcywrogu? Czy na pewno włodarze Division 3 mają czyste sumienie? W jaki sposób David ma doprowadzić do końca świata? To tylko jedne z wielu pytań związanych z wątkami Legionu. A będzie ich więcej – w końcu jeszcze nie pojawił się nawet Charles Xavier!
Wisienką na torcie tej audiowizualnej uczy jest jak na razie oczywiście królestwo Davida. Zbudowana na wzór hipisowskiej utopii kraina jest absolutnie podległa swojemu władcy i w pełni zależna od jego nastrojów. Członkowie komuny traktują Davida niczym proroka, podporządkowując mu się poprzez wdychanie narkotycznych wyziewów produkowanych przez jego niemal nieograniczone moce (produkuje je m.in. gigantyczna świnia – nie pytajcie czemu, bo nie wiem). Całość pięknie wpisuje się w stan totalnego szaleństwa głównego bohatera, który ma już dosyć sprzeciwów i wszystkiego, co go sztucznie ogranicza. Pod pretekstem czynienia dobra dla wszystkich ludzi realizuje więc egoistyczny projekt, będący w rzeczywistości efektem jego niemożliwych do opanowania żądz. Z drugiej strony, nie możemy w pełni postrzegać tej postaci jako czarnego charakteru. Widzimy, jak się miota, starając się nawet od czasu do czasu przekonać Syd do swych racji i żyć po swojemu, ale i widzimy, że na takim etapie żadna z tych dwóch rzeczy nie jest możliwa do urzeczywistnienia bez podporządkowania sobie wszystkich opornych. Świetnie wprowadzeni zostali też inni bohaterowie, których znamy. Farouk w dalszym ciągu jest tajemniczym, groźnym i pełnym elegancji bytem; Lenny (fenomenalna Aubrey Plaza) kradnie niemal każdą scenę jako niezrównoważona zarządczyni komuny Davida; miło również powitać po przerwie ekscentrycznego Cary’ego (Bill Irwin) i dzielącą z nim ciało Kerry (Amber Midthunder).
Legion jest jednym wielkim narkotycznym tripem, do którego nie potrzeba zaciągania się. Wystarczy usiąść wygodnie i przesiąknąć kolejną dawką pokręconych historii Noah Hawleya. W najlepszym razie, jeżeli fabuła będzie rozkręcać się na poziomie poprzednich serii, dopiero teraz czeka nas prawdziwa uczta. Oczywiście zawsze należy zostawić sobie drobne wątpliwości – w końcu godne zamknięcie wszystkich wątków będzie najtrudniejszym zadaniem – ale jestem jakoś dziwnie spokojny, że wszystko będzie dobrze.
Ilustracja wprowadzenia: Fox