Ponownie zatem Maxowi Liebermannowi – uczniowi Zygmunta Freuda – i towarzyszącemu mu detektywowi Oskarowi Rheinhardtowi przyjdzie rozwiązywać zagadki w pięknym Wiedniu. I jak zwykle serial porusza tematykę związaną z różnymi sferami życia.
Dwa rzeczone odcinki są tego dowodem. Pierwszy z nich bowiem związany jest z tragicznie zmarłą hrabiną, w drugim zaś nasi bohaterowie natykają się na tajemnicze zwłoki w biedniejszej części miasta. W obu przypadkach mamy mniej więcej to, czego można było się spodziewać po 1. sezonie, więc kto dotąd nie zrezygnował z oglądania, powinien i w tym przypadku tego nie czynić.
Wiedeńska krew nie jest produkcją efekciarską. Przeciwnie – w kolejnych epizodach prawie nie ma scen akcji czy dynamicznych ruchów kamery. Liczy się tylko jedna rzecz: drobiazgowe, rzeczowe śledztwo. Bohaterowie skrupulatnie poszukują odpowiedzi na dość nietypowe sprawy, których niejednoznaczny charakter może wywołać niemały ból głowy – stąd też w ciągu ok. 90 minut danego odcinka trafią do wielu miejsc, często trafiając na ścianę, a rozwiązanie przewidzieć niełatwo.
Trzeba przyznać, że od czasu do czasu scenarzyści zdają się tracić kontrolę nad liczbą dygresji, dialogów czy wygłaszanych przemyśleń i wniosków. Sprawia to, że pewne etapy śledztwa nieco się rozwadniają, odbierając nieco uwagi i poczucia stawki – wydaje się, że nawet nieco bardziej niż w poprzedniej serii. Jeśli chodzi o główne postacie, Matthew Beard i Jurgen Maurer niezmiennie nadają temu tandemowi odpowiedniej dynamiki, dzięki czemu przyjemnie jest obserwować ich wspólną pracę, która nawet nieco ewoluowała, jako że młody Liebermann zyskuje coraz większe pole do popisu. Na drugim planie świetnie radzi sobie też Conleth Hill – ale po jednej z gwiazd Gry o tron nie mogliśmy spodziewać się niczego innego.
Polecić Wiedeńską krew mogę w zasadzie każdej osobie, której niestraszne takie kameralne, nastawione w zasadzie wyłącznie na żmudny etap śledztwa (a przy tym czasem niezamierzenie ospałe) produkcje w ramach odskoczni od szybszych, bardziej efektownych tytułów w rodzaju Sherlocka. Już po tych dwóch epizodach można wstępnie osądzić, że twórcy raczej nie zboczyli z obranej ścieżki. To specyficzny kawałek serialu, ale mający swój smak, który może się podobać.