Krakowskie potwory
Krakowskie potwory

Krakowskie potwory – recenzja polskiego serialu Netflixa. Miejskie legendy

Nowy serial w reżyserii Kasi Adamik i Olgi Chajdas to przestroga, żeby nie wkładać pieniędzy w realizację serialu na podstawie samego pomysłu. Krakowskie potwory to z grubsza połączenie X-Men i Supernatural z walką z demonami i bogami z bogatej i różnorodnej mitologii słowiańskiej, wciąż za mało w Polsce przedstawianej w kinematografii. Sama oddałabym ostatnie pieniądze, żeby coś takiego zobaczyć, tym bardziej, że kina gatunkowego nadal jest w Polsce jak na lekarstwo, co dopiero w sferze szeroko pojętej fantastyki. I teraz nie miałabym ani pieniędzy, ani dobrego serialu.

Historia wyjściowa serialu Krakowskie potwory brzmi co najmniej obiecująco. Alex (Barbara Liberek), studentka pierwszego roku prestiżowej uczelni medycznej, nie może uporać się z demonami (sic!) przeszłości oraz domniemaną schizofrenią. Obawy i dręczące myśli stara się stłumić ucieczką w używki i przygodny seks. Równocześnie bierze udział w egzaminie wstępnym, by dostać się na specjalne zajęcia do znanego na całym świecie patologa, profesora Zawadzkiego (Andrzej Chyra). Wkrótce okazuje się, że koło naukowe jest tylko przykrywką dla ekipy zajmującej się badaniem zjawisk nadprzyrodzonych, a każdy jej członek posiada niespotykany dar. Alex do nich dołącza i wspólnie próbują rozwikłać zagadkę, wykorzystując znajomość krakowskich legend i mitów dawnych Słowian. Tymczasem ludzie zaczynają ginąć, bo jakiś potężny demon zagnieździł się w Krakowie i być może Alex jest kluczem do pokonania potwora.

Gdzieś pomiędzy dobrym pomysłem a realizacją musiało coś złego się zadziać, bo ostatecznie serial Krakowskie potwory nie daje widzom prawie niczego z tego, co obiecywał. Począwszy od postaci. Alex jest odpychająca zarówno dla bohaterów, jak i dla widzów, a przy tym zupełnie nieciekawa. Częściej opowiada o swoich problemach, niż faktycznie widzimy je na ekranie. Ale w porównaniu do innych bohaterów, przynajmniej ma jakiś charakter. Nawet Lucky (Stanisław Linowski), najbliższa osoba dla Alex i jedna z trzech w całym serialu, o której cokolwiek wiemy, nie ma na tyle dobrze zarysowanej historii, by widza interesowało, jak ona się potoczy. Trzecią postacią jest profesor Zawadzki – mentor, którego wiecznie nie ma, a jak już wreszcie serial ujawnia jego wielką tajemnicę, okazuje się ona ogromną telewizyjną sztampą. Drugi plan to po prostu chodzące atrybuty swoich nadprzyrodzonych umiejętności albo skorupy, które wygłaszają dialogi. Tutaj wszyscy zachowują się tak samo, mają podobne reakcje i ton wypowiedzi. I nie ma absolutnie ani jednej postaci, którą dałoby się lubić. Przy czym w żadnym razie nie jest to wina zdolnych, młodych polskich aktorów – na czele ze zdeterminowaną Barbarą Liberek, poruszającym Stanisławem Linowskim i hipnotyzującą Anną Paligą –  tylko fatalnie napisanego scenariusza i brak umiejętności budowania ciekawych postaci oraz relacji między nimi. Paradoksalnie najciekawszym i najżywszym bohaterem serialu jest Kraków, w którym aż czuć historię i klimat zapomnianych baśni.

Zobacz również: Prezent od losu – recenzja filmu Netflixa. Chcę być jak Hitchcock

Bohaterowie to nie jedyne, co nie działa w scenariuszu, bo nie działa w nim wiele. A raczej prawie zupełnie go brakuje. Sceny prowadzą donikąd, często postaci deklarują swoje cele i sposoby na działanie, ale gdy pojawia się coś, co ich rozprasza, do pierwotnego planu nikt nie wraca, a pytania albo zostają bez odpowiedzi, albo okazuje się, że nagle ktoś ją zna, co nie ma żadnego uzasadnienia. Psychologicznej prawdy również nie ma. Alex i inni doświadczają wiele złego i biorą udział w wielu traumatycznych sytuacjach, które zdają się kompletnie na nich nie wpływać. Sam początek to przecież próba odnalezienia się w zagubionej dziewczyny, której wydawało się, że jest chora psychicznie, a okazuje się, że po prostu ściga ją demon. Żadna z osób z elitarnego kółka naukowego, na czele ze sławnym profesorem, nie uznaje za stosowne jej cokolwiek wyjaśnić, stać ich jedynie na szorstkość i wyrzuty w jej kierunku. Rozwiązania zagadek znajdują po prostu w czyjejś głowie, ale na pewno nie w fabule, a często w sposób, który wywołuje śmiech. Postaci krążą po mieście bez celu. Na początku jednego odcinka oglądamy, jak przez dobre kilka minut Alex ściga demona i nie czuć w tym jakiegokolwiek napięcia, to po prostu montaż kolejnych ujęć. Dialogi nie przypominają prawdziwych rozmów ludzkich, to zbiór pretensjonalnych frazesów, które ładnie brzmią w głowie jak wtedy, kiedy przypomnisz sobie idealną ripostę do kłótni sprzed tygodnia.

Krakowskie potwory

materiały prasowe | Netflix

Trudno nie przyczepić się też do samego przedstawienia mitologii słowiańskiej, w którym więcej jest skłaniania się ku Wikipedii i niepotwierdzonym teoriom, niż współczesnym historykom. Jest prawdą, że mitologia słowiańska jest bardzo słabo udokumentowana, szczególnie w źródłach pisanych, nie oznacza to jednak, że współczesne badania nie pozwalają na chociaż częściową jej rekonstrukcję. Twórczyń Krakowskich potworów zupełnie to nie interesowało. W serialu pada wiele nazw bez kontekstów, inne są zupełnie pomijane, nawet ich inspiracje dotyczące krakowskich legend są powierzchowne. W żadnym wypadku nie byłby to błąd, wszak serial to jakby nie patrzeć, czysta fikcja, gdyby autorki przedstawiały spójną wizję, miały na to wyraźny pomysł, a wybór takich mitów i inspiracji łączył fabułę. Ustaliliśmy już jednak, że z fabułą Krakowskie potwory mają ogromny problem. Gdybym chciała być jeszcze bardziej złośliwa, napisałabym, że jak na serial, w którym bohaterowie bez przerwy rzucają wyświechtanymi frazesami, zaskakująco dziwne jest, że przy padającym w każdym odcinku imieniu Wandy, ani razu nikt się nie pokusił o dodanie „co nie chciała Niemca”. To mało istotne, ale w jakiś sposób jeszcze dobitniej obrazuje oderwanie bohaterów od rzeczywistości.

Zobacz również: DMZ – recenzja serialu. Uciec, ale dokąd?

Rozczarowuje również strona techniczna serialu. Budżetu na efekty specjalne starczyło na jakieś półtora potwora. W pierwszym odcinku dostaliśmy demona nieidealnego, ale przynajmniej zgrabnie zamaskowanego montażem i sprawiającego dobre wrażenie. Jeśli chodzi zaś o finałową walkę, to niestety przeciwnik głównej bohaterki budził jedynie śmiech zażenowania, a nie krzyk przerażenia. Reszta potworów to aktorzy w charakteryzacji – gnijące dziecko, demony, które z założenia miały być zmysłowe, biegające w za dużych bluzach, Dziad Mróz i Weles w sukienkach z cekinami. Wszystkie mankamenty podbija dodatkowo dziwne kadrowanie i grubymi nićmi szyty montaż. Poszczególne ujęcia często wydają się nie pasować do siebie nawzajem i widz musi więcej wysiłku włożyć w logiczne połączenie ich ze sobą w swojej głowie.

Krakowskie potwory

materiały prasowe | Netflix

Chciałabym, żeby Krakowskie potwory były lepszym serialem. Żeby można było zamknąć usta tym, którzy twierdzą, że jak polskie, to na pewno słabe i rezygnują z oglądania. Nie oznacza to jednak, że twórcy nie mają prawa próbować i robić rzeczy marnych. Dzieło Kasi Adamik i Olgi Chajdas popełnia błędy w podstawowych kwestiach i jest egzaltowane jak etiuda studenta pierwszego roku reżyserii, ale równocześnie wychodzi z bardzo dobrego pomysłu, daje pole do działania nowemu pokoleniu zdolnych aktorów i nie boi się mrocznego klimatu horroru. Liczę, że następnym razem, gdy pojawi się dobry pomysł w klimacie fantastycznym i/lub słowiańskim, tym razem z lepszym scenariuszem i zapleczem realizacyjnym, producenci nie pokręcą nosem, przywołując Krakowskie potwory.

Wykształciła się, żeby pisać o filmach, więc to robi. Gdyby mogła, nie wychodziłaby z sali kinowej. Ogląda filmy we wszystkich gatunkach, ale najbardziej lubi czarne komedie, animacje i rzeczy tak absurdalne, że nie wiadomo, czym są.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Marita pisze:

W punkt!

Mateusz pisze:

Ej, ale w trzecim odcinku Alex mówi, że jedyna Wanda, jaką zna, to ta, “co nie chciała Niemca” 🙂

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?