Chyba nikt z Was nie sądził po obejrzeniu piątego sezonu, że House of Cards ma nam jeszcze cokolwiek dobrego do zaoferowania. Już wtedy dało się wyczuć znaczący spadek jakości opowiadanej historii, jednakże wciąż niezaprzeczalną siłą serialu pozostawał Kevin Spacey, który dźwigał serial o co najmniej poziom wyżej. Co by nie mówić o aktorze po zeszłorocznych skandalach, Francis Underwood w jego wykonaniu był jednym z najciekawszych antybohaterów telewizji. Magnetyzował, chciało się go oglądać, chciało się go słuchać i można było nawet mu zaufać.
Piąty sezon wprawdzie jasno wskazywał na znaczne wysunięcie się Claire Underwood na pierwszy plan w kolejnej odsłonie. Pozostawało pytanie czy bez Franka ta postać jest w stanie samotnie udźwignąć ciężar, z którym gładko radził sobie jej mąż? Jak wiemy, twórcom serialu nie pozostało nic innego jak uśmiercić 46. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wciąż jednak jego duch jest obecny w poczynaniach życiowej partnerki, która u początków swojej kadencji musi się zmierzyć z obietnicami złożonymi przez swojego poprzednika, a także z prawdą stojącą za jego śmiercią. Przed pierwszą panią prezydent w historii USA stoi szereg wyzwań. Istotnym jest już sam problem jej płci. Nie każdy bowiem w pełni jest w stanie uwierzyć w kompetencje kobiety na tak wysokim stanowisku.
Finałowy sezon House of Cards odstaje poziomem od poprzedniego, nie mówiąc już o pierwszych odsłonach. Ewidentnie czuć, że twórcom zaczęło brakować pomysłów, a scenariusze kolejnych odcinków pisano na kolanie. Historia Claire nie wciąga, tak jak powinna, wszechobecna intryga nie dostarcza odpowiedniej dawki emocji, a fabularne twisty nierzadko potrafią wywołać zażenowanie. Jestem skłonny stwierdzić, że z odcinka na odcinek twórcy wypływają na coraz głębsze morze absurdu, przez co produkcja znacznie traci na wiarygodności. Na finałową scenę wolę zaś spuścić zasłonę milczenia i wolałbym już, żeby ten sezon w ogóle nie powstał.
Jak pamiętamy, pod koniec czwartego sezonu Frank stracił monopol na przebijanie czwartej ściany. Zastanawiacie się zatem, czy wyrachowana Claire przejmująca pałeczkę komunikacji z widzem, jest równie dobra. Mimo że nie mam nic do zarzucenia grze Robin Wright, to jednak brakuje jej charyzmy Spaceya. Momentami czuć, że jej zwroty do widowni bywają wręcz robione na siłę. Zdecydowanie wolałem, kiedy pozostawała ona na drugim planie, tworząc świetną relację z ekranowym partnerem. Wkrótce okaże się jednak, że nie tylko ona w najnowszych odcinkach odezwie się do kamery, co dla wielu z pewnością będzie sporym zaskoczeniem.
Jest jednak kilka aspektów, które wciąż podtrzymują House of Cards na dość przyzwoitym poziomie. Mianowicie, wciąż jest to produkcja bardzo dobrze zagrana oraz nakręcona. Liczba odcinków wyszła temu sezonowi na dobre, dzięki czemu jest pozbawiony większych dłużyzn, a całość trzyma całkiem dobre tempo, dzięki czemu po prostu nie nudzi widza. Fabuła też dobrze wpisuje się w rzeczywistość związaną z feministyczną rewolucją panującą obecnie w popkulturze. Szkoda jednak, że nie jest to opowiedziane w równie dobrym stylu, co pierwsze sezony.
Flagowy serial Netflixa dobiegł już końca. Niestety budowany przez kilka lat Domek z kart najzwyczajniej się posypał i z pewnością nie jest to finał godny jego początków.
Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe