Może The Man in the High Castle jest obrazem alternatywnej historii, która mogłaby się wydarzyć, ale niestety można w niej odnaleźć kilka elementów, które towarzyszą nam w naszej rzeczywistości. I może serial Amazona próbuje być tym, czym House of Cards dla Netflixa, ale niestety coś poszło nie tak.
Z jakiegoś powodu komedie Amazona radzą sobie lepiej od dramatów – Transparent, One Mississippi, Mozart in the Jungle i Fleabag to tylko kilka, które na stałe wpisały się do kanonu najlepszych komedii ostatnich lat. Dlaczego The Man in the High Castle nie można równać do wspomnianego wcześniej House of Cards czy Gry o Tron, Westworld i The Young Pope? Pomysł dobry, wykonanie już niekoniecznie.
Zobacz również: 5 najlepszych i najgorszych seriali tej jesieni!
Drugi sezon rozpoczyna się w momencie, w którym zostawiliśmy naszych bohaterów rok temu. Juliana (Alexa Davalos) zdradziła Ruch Oporu i pozwoliła na ucieczkę Joe (Luke Kleintank), który jest nazistowskim agentem. Mężczyzna zabrał ze sobą film, który prezentuje alternatywą wersję II wojny światowej. Frank (Rupert Evans), chłopak Juliany, zaczął działać w sposób bardzo radykalny, kiedy zobaczył na jednym z filmów swoją egzekucję.
Plusem pierwszych odcinków drugiego sezonu jest szybko rozwijająca się akcja. Teoretycznie nie mamy czasu myśleć nad wszystkimi szczegółami, wyjaśnieniami i lukami w scenariuszu. Już od pierwszych minut twórcy postanowili zagęścić wydarzenia na tyle, aby nie pozwolić nam oderwać wzroku od ekranu. Podczas gdy zeszłoroczne odcinki The Man in the High Castle skupiały się właśnie na szczegółach przedstawionej rzeczywistości, tłumaczeniu wydarzeń i tym, aby wszystko spięło się w logiczną całość, teraz jest zupełnie inaczej. Może spowalniało to odrobinę rozwój fabularny, ale zdecydowanie sprawiało, że nie był serialem zrobionym na szybko, byle był.
Zobacz również: Największe serialowe rozczarowanie. Co jest nie tak z Cottonmouthem?
Jeszcze jedną różnicą w porównaniu do pierwszego sezonu jest brak materiału źródłowego. Teraz scenarzyści mogli pozwolić sobie na samowolkę – wcześniej mieli do dyspozycji powieść Philipa K. Dicka. Niestety ta możność podejmowania decyzji, nie opłaciła się twórcom. W pierwszych dwóch odcinkach nie bardzo możemy się skupić na motywach działania naszych bohaterów. Jedni biegają, drudzy wręcz przeciwnie. Odnoszę wrażenie, że skupiono się bardziej na skuszeniu widza twistami i cliffhangerami (to udowadnia już pierwszy i drugi odcinek), czyli tanimi chwytami, aniżeli rozwojem fabuły w sposób, który satysfakcjonowałby widza ambitnego. Minusem jest również gra aktorów, którzy potrafią popsuć nawet najprostszą scenę.
Szybki rozwój akcji działa na plus z jednego powodu – nie nudzimy się. Ale przecież nie tylko o to chodzi w oglądaniu serialu, który z założenia miał być dużym wydarzeniem. Jeżeli do końca sezonu nie zdarzy się nic, co mogłoby mnie do niego przyciągnąć, przyjdzie mi się pożegnać z The Man in the High Castle. Szkoda, bo nadzieje były duże.
plakat oraz zdjęcia: materiały prasowe