Falstart
Flash ponownie wkracza na małe ekrany, lecz jego powrót jest ociężały oraz niezwykle wymęczony. Po rewelacyjnych odcinkach premierowych dwóch poprzednich sezonów liczyłem na prawdziwe trzęsienie ziemi, tymczasem otrzymałem najgorsze otwarcie w historii tej serii. Nierówno tempo akcji, a także brak charakterystycznych bohaterów i odpowiednio zbudowanej fabuły zdecydowanie przyczyniło się do kiepskiego odbioru epizodu, który po zdjęciach, zapowiedziach oraz podjętej przez twórców tematyki zaczerpniętej bezpośrednio z komiksu wydawał się niezwykle intrygujący bądź co najmniej ciekawy. Nic z tych rzeczy, to niestety tylko pozory, dobra mina do złej gry.
Najmocniej rozczarowuje fabuła. Już końcowy cliffhanger drugiego sezonu stwarzał wrażenie nieco wymuszonego, zrobionego zwyczajnie na siłę, aby tylko zaskoczyć fanów widowiska. Zwyczajnie pozbawiony był racjonalnych podłoży, lecz dałem twórcom działać i im zaufałem, przecież do tej pory zawsze sobie jakoś radzili. Drugi raz już nie popełnię tego błędu. Flashpoint zaczyna się bez werwy, twórcy jedynie ogólnikowo wprowadzają widzów w główną oś fabularną, przypominając poprzednie wydarzenie (bez odpowiedniej wiedzy, łatwo się tutaj pogubić, co nie sprzyja zdobyciu nowych widzów), a potem nudzą fanów serialu kolejnymi, nic niewnoszącymi dialogami. Podczas śledzenie odcinka miałem nieodparte wrażenie déjà vu, przecież już kiedyś coś podobnego oglądałem… właśnie! Toż odcinek ten to gorsza kopia epizodów ukazujących Ziemię-2, pozbawiona ikry i pomysłu. Myślałem, że twórcy nas czymś zaskoczą, a w zasadzie zupełnie nie wykorzystali potencjału drzemiącego w pomyśle. Kilka przetasowań w historii – zresztą bardzo przewidywalnych, nie uczyni z epizodu przedniej rozrywki. Nie wspomnę już o niedopowiedzeniach związanych z podróżami w czasie, które zostają sprytnie przemilczane przez twórców. Pokusiłbym się o nazwanie ich nawet błędami logicznymi, ponieważ w niektórych przypadkach po prostu nie sposób znaleźć sensownego wytłumaczenia.
Zatem fabularnie odcinek leży i kwiczy, do tego dobija go mozolne tempo akcji i znane do bólu sceny, np. Barry próbujący poderwać Iris – serio? Ileż można. Do tego należy dodać pozornie odmienione główne postacie – Caitlin Snow to dalej dobroduszna i empatyczna dziewczyna, a Cisco Ramon to z zewnątrz bezwzględny rekin finansowy, lecz wewnątrz poczciwy i oddany ludziom człowiek – po prostu zero kreatywności. Nie pomaga również brak kultowego Harrison Wellsa, stanowiącego nieodzowny element tej serii. Szczęśliwie światełkiem w tunelu okazują się Reverse-Flash, bolesna namiastka po byłej linii czasowej, Kid-Flash, swoją drogą jego wprowadzenie do serialu to całkiem niezłe zagranie ze strony twórców, szkoda tylko, iż postać ta jest tak mało znacząca dla przebiegu odcinka i stanowi jedynie miły dla oka dodatek, a także rodzice Barry’ego, niestety będący jedynie małą atrakcję – bardzo emocjonalną, lecz to ciągle ledwo zauważalny fabularny wypełniacz. Spodobała mi się natomiast próba odwrócenie ról. Tym razem to Flash jest złoczyńcą, chociaż nieświadomym, a Reverse-Flash bohaterem, szkoda tylko, iż temu wątkowi twórcy nie poświęcili zbyt wiele czasu. W tle pojawia się równie ciekawy motyw ze znikającymi wspomnieniami Barry’ego, a co za tym idzie, jego mocą, która zaczyna go powoli opuszczać, ale… no właśnie, znowu jakieś niedopracowanie. Wątek ten nie został odpowiednio rozwinięty i tak naprawdę skończył się, zanim na dobre zaczął. Niemniej druga część epizodu prezentuje o niebo lepszą formę od jego początku. Gdy Barry wyjawia w końcu nowym towarzyszom swoją prawdziwą tożsamość, epizod wraca na właściwe tory i nabiera tempa oraz charakterystycznego dla serialu uroku. Co więcej, końcowe sceny potrafią też szczerze wzruszyć, a zastosowany przez twórców cliffhanger niewątpliwie wzmaga apetyt na kolejny epizod – cóż u licha takiego uczynił Barry? Czyżby jego działanie naruszyło dawną linię czasową? To niewątpliwie mnie zainteresowało, lecz zanim twórcy przeszli do meritum, uraczyli nas nudnym, 40-minutowym i w zasadzie pretekstowym wstępem, ponieważ podczas finału epizodu znajdujemy się na powrót w jego punkcie wyjścia. Twórcy mogli go zatem sobie po prostu darować.
Epizod ratuje jak zwykle dobre aktorstwo. Granta Gustina po prostu chce się oglądać na małym ekranie i żałuje, iż aktor nie dostał szansy sprawdzenia się w kinowym uniwersum DC. Z pewnością Ezra Miller może się poszczycić dużym talentem, lecz Grant wydaje się wprost stworzony do roli szkarłatnego gońca. Jest naturalny i prawdziwy w odgrywanych przez niego scenach. Posiada również komediowe zacięcia, dzięki czemu jego bohater jest wiarygodny, a to przekłada się na czerpanie jeszcze większej frajdy ze śledzenia jego przygód. Na uwagę we Flashpoincie zasługuje również wcielają się w Iris West Candice Patton. Twórcy zrobili wszystko, żeby naprostować tę postać w oczach widzów i odkupić jej winy. Serialowa Iris nareszcie nie wkurza swoim postępowaniem, stanowiąc silne i niezbędne wsparcie dla Barry’ego. Zasługa to zarówno scenarzystów, jak i coraz lepiej grającej Cadince Patton – w końcu dziewczyna udowadnia, że posiada talent, ponieważ już od połowy 2. sezonu serialu, kiedy dostała swoją szansę, ciągle rozwija skrzydła. Muszą przyznać, że relacja obu postaci pierwsza raz tak naprawdę mnie wzruszyła i mam nadzieję, że ta chemia i emocje pomiędzy rzeczonymi bohaterami zostanie zachowana do końca sezonu, a wnioskując po jego zakończeniu, możemy się spodziewać emocjonalnej sinusoidy między Flashem i jego ukochaną. Nieoczekiwanie jednym z najmniejszych punktów epizodu okazuje się nie Cisco Ramon czy Caitlin Snow, lecz Reverse-Flash! Tak, dobrze czytacie. Matt Letscher jako rasowy badass kradnie odcinek, mimo iż pojawia się raptem w kilku scenach i nie wierzę, że to mówię, ale Zoom przy nim wypada nadzwyczaj blado.
Podsumowując jednym słowem: rozczarowanie. Liczyłem na cos naprawdę spektakularnego, zważywszy na udane premierowe odcinki poprzednich sezonów i bezpośrednie nawiązanie do komiksu, lecz ostatecznie się zawiodłem. Mimo to epizod prezentuje znośny poziom – dobre aktorstwo, kilka udanych pomysłów fabularnych i świetny cliffhanger – lecz daleko mu poziomem do najlepszych odcinek w całej serii. Miejmy jednak nadzieję, że to jedynie dobrego złego początki, o czym świadczy sam rozwój Flashpointa, który z biegiem czasu był coraz lepszy. Lepiej bowiem, aby sezon zaczął się słabo, a skończył z impetem. Liczę zatem na to, iż twórcy nie popełnią błędów z 2. rozdziału opowiadającego o przygodach szkarłatnego gońca i tym razem produkcja będzie prezentowała tendencję zwyżkową, a nie sinusoidalną. Aktualnie jest jedynie znośnie, a mogło być przecież rewelacyjnie.