Marvel’s Luke Cage – recenzja 1. sezonu

Luke Cage to – tak samo zresztą, jak i Jessica Jones – mniej znana postać spośród marvelowskich herosów. Daleko im do sławy chociażby Daredevila. Jednak nie zmienia to faktu, iż ich postacie zostały wykreowane bardzo ciekawie, dzięki czemu komiksy z nimi w roli głównej nierzadko lepiej się czyta od pozycji z bardziej mainstreamowymi kolegami. Netflix podjął się trudnego zadania przeniesienia ich na ekrany telewizorów i wykreowania ich tam tak, aby nie tworzyły jedynie tła dla nieporównanie popularniejszego Matta Murdocha. Panna Jones przerosła praktycznie wszelkie oczekiwania, na kilku płaszczyznach bijąc nawet niewidomego superbohatera. Jak sprawy mają się z niedawno udostępnionym sezonem Luke’a Cage’a? Na szczęście tego również nie spartolono, a nawet więcej – utrzymano względnie zbliżony poziom do poprzedników. I mimo, iż należy zaznaczyć, że mogło być jeszcze lepiej, to naprawdę nie mamy na co narzekać.

Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: 1. sezon Marvel’s Luke Cage

Chronologicznie rzecz biorąc, wydarzenia w serialu mają miejsce po tych z Jessiki Jones, a nawet po zawierusze w drugim sezonie Daredevila. Oczywiście nie dostrzeżemy jakiegoś zatrzęsienia następstw rzeczonych wydarzeń, poza pojedynczymi wzmiankami, które sprawiają, że czujemy ciągłość budowanego uniwersum (i pojawienia się w serialu stałego już członka obsady – granej przez Rosario Dawson Claire Temple). Przede wszystkim dlatego, że to już nie Hell’s Kitchen, tylko Harlem. To tam właśnie tytułowy protagonista (bezbłędny Mike Colter) udał się na wygnanie. Zmęczony ciągłym (i do tego przeważnie nieudanym) uciekaniem przed przeszłością i ledwo wiążący koniec z końcem, na własne życzenie łapie się prac dających mu względny spokój, lecz będących znacznie poniżej jego kwalifikacji. Jak można się domyślić, nie potrwa to długo i w końcu jego charakter oraz wartości, w które wierzy, zostają poddane próbie – być może najcięższej ze wszystkich, jakie miał w dotychczasowym życiu.

Jak już wspominałem z okazji recenzowania pilotowego odcinka, Luke Cage stanowi pewną ciekawą fuzję, dosyć wyraźnie wyróżniającą go wśród superbohaterskich produkcji. Typowe znamiona gatunku, które na papierze sobą prezentuje, zostają nieco zepchnięte na boczny tor, zostawiając miejsce dla gangsterskich klimatów spod znaku chociażby wybitnego The Wire. I ten element (szczególnie w pierwszej połowie sezonu) wychodzi znakomicie. Gdyby nie to, że mamy do czynienia z historią kuloodpornego, niemal niezniszczalnego człowieka, równie dobrze moglibyśmy uznać, że oglądamy typowy dramat sensacyjny. Czuć klimat Harlemu, pełnego niebezpieczeństw w postaci konkurencyjnej dla Hell’s Kitchen przestępczości i chwiejnych nastrojów lokalnego społeczeństwa (na czele ze świetnie zobrazowaną afroamerykańską bracią), gotowego rozsadzić całą dzielnicę, gdy tylko napotka odpowiedni punkt zapalny. Dodać do tego barwne postacie i mocne zwroty akcji, tak typowe dla Netflixa, i rewelacyjną muzykę, a otrzymamy propozycję, która zmiata większość superbohaterskich propozycji.

Nie zmienia to jednak tego, że potencjał widowiska nie został w stu procentach wykorzystany. Gdzieś mniej więcej na półmetku sezonu dochodzi do najmocniejszego zwrotu akcji. I z jednej strony sam w sobie jest on świetny, lecz z drugiej stanowi główny powód zauważalnego obniżenia poziomu. Ten punkt zwrotny fabuły znacząco zwiększył tempo kolejnych wydarzeń, przez co w pewnym stopniu ucierpiał klimat narracji, a scenariusz zaczął wpadać na mielizny z większą częstotliwością niż wcześniej (szczególnie mowa tu o działaniach policji, która była bardziej ślamazarna niż powinna). Niekorzystnie w zestawieniu z pierwszą fazą sezonu wypadł również czarny charakter, o którego istnieniu wiedzieliśmy już wcześniej, jednak pojawił się na ekranie dopiero po pewnym czasie. Owszem, przez pewien czas może nawet budzić respekt, lecz ostatecznie – gdy już poznajemy w pełni jego motywy – mało prawdopodobne, żeby jego specyficzny styl nas w pełni przekonał. No i wreszcie sama ta „schizma” serialu nieco psuje końcowe wrażenie, tak jakby poszczególne części widowiska miały innych scenarzystów, którzy do tego prawie się ze sobą nie kontaktowali.

Niezależnie od zgrzytów w kompozycji lwia część obsady trzyma poziom cały czas, wynagradzając nam w jakimś stopniu słabe momenty. Luke bardzo mocno się rozwinął, odkąd widzieliśmy go w Jessice Jones. Podobnie jak w przypadku jego przeciwnika, Cornella Cottonmoutha Stokesa (Mahershala Ali), ogromną w tym rolę miały tradycyjne już w tego typu netflixowych serialach retrospekcje – zgłębianie owych zabiegów powinno być dla scenarzystów Arrow zajęciem obowiązkowym. Z przyjemnością zagłębiamy się w więzienną przeszłość Cage’a, zwieńczoną sabotowanym eksperymentem, czyniącym z niego niemal niezniszczalnego człowieka; pochylamy się nad skrzywionym przez życie Cottonmouthem, pozbawionym szansy na rozwijanie muzycznego talentu. Na podobnym poziomie są zresztą pozostałe postacie. Możemy liczyć na to, że nie będą one dreptać w miejscu ani zmieniać się w jednej chwili o sto osiemdziesiąt stopni (znowu pozdrowienia dla Arrow i innych superbohaterskich pozycji ze stajni CW), tylko rozwijać się w miarę kolejnych, częstokroć rozbijających ich dotychczasowy światopogląd wydarzeń. Na uwagę zasługuje również świetny, cięty dowcip – teksty z wyjściem na „kawę” powinny wręcz przejść do powszechnego użytku.

Marvel’s Luke Cage to prawdopodobnie najbardziej nierówna pozycja w dotychczasowym gronie czempionów od Netflixa. Mógłby dorównać zarówno Daredevilowi, jak i Jessice Jones (wykorzystując w pełni swój potencjał miałby nawet niewielkie szanse, żeby ich w jakimś elemencie pobić), jednakże koniec końców nie wyciągnięto z niego tyle, ile się mogło. Lecz, by nie popaść w skrajność, należy zaznaczyć, iż mogło być również znacznie gorzej. I tak możemy być naprawdę zadowoleni, oglądając oryginalny w swoim gatunku i niezwykle ciekawy portret mało do tej pory wyeksponowanej części marvelowskiego uniwersum. Z pewnością również napawa to optymizmem przed zbliżającym się przecież Iron Fistem – ostatnim do przedstawienia superherosem, który ma tworzyć rdzeń Defenders.

Ilustracja wprowadzenia – materiały prasowe

Zastępca redaktora naczelnego

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?